Ale to kuluary poruszają ogromną maszynerią. Wyborca przywykły do oglądania gwiazd, niekiedy nawet primadonn politycznej sceny, zdaje się zbyt często zapominać, że gdzieś za ludźmi ustawionymi do fleszy stoi ukryty za kurtyną inżynier sceny, gdzieś indziej jest garderoba, w cieniu przebywa sufler. I nie są to postaci z uniwersum fanów teorii spiskowych, lecz ci pracownicy polityki, którzy odpowiadają za niewidzialne z publiczności decyzje. Bo każda biurokratyczna instytucja stoi, no właśnie, na urzędnikach. Ci zmieniają się rzadziej niż politycy, produkty raczej sezonowe czy tam kadencyjne.
Polskie rozumienie naszej obecności w Unii Europejskiej jest obarczone błędami poznawczymi. Po pierwsze, przekonaniem, że w Unii więcej może załatwić sezonowy polityk niż długodystansowy pracownik zaplecza politycznej sceny. Drugi błąd polega na postrzeganiu Unii jako instytucji jakoś szczególnie zainteresowanej Polską i Polakami. Ten błąd ma dwie odmiany. W jednym z nich Unia ma być redystrybucyjną machiną, która wyrówna nam krzywdy z przeszłości (wkładając trochę euro do kieszeni i głaszcząc po zabandażowanej głowie), w drugiej środkiem naszego wynarodowienia, zniszczenia, depopulacji i – którym to już? – zaborcą.
Trzeci błąd dotyczy idealizacji Unii Europejskiej i patrzenia na nią jako na instytucję rozdającą bombonierki, coś na kształt metapaństwowego redystrybutora pompującego w nas pieniądze i ciągnącego za uszy w kierunku niedokończonego projektu oświeceniowego. Unia jako samo dobro. Są ludzie, którzy zdają się wierzyć w taką wspólnotę. Może jednak są po prostu tak cyniczni, aby to udawać? Są jednak i inni powielacze tego błędu. Ci jednak widzą Unię jako obszar, którego decydenci rozdają zatrute jabłka, gdzie implementacja wspólnotowości jest niszcząca, a każde prawo unijne złe. Dysponentem i implementatorem tak rozumianego, idealnego zła jest oczywiście Bruksela.
Mapę myślenia o Unii Europejskiej trzeba oczywiście przeprojektować, bo jeśli nie uzyskujemy w niej takich sukcesów, jakie byśmy chcieli, nie osiągamy naszych celów i nie mamy takiej reprezentacji, na jaką powinno być stać jednego z większych udziałowców tego projektu, to coś z nami jako wspólnotą jest nie tak, gdzieś popełniamy błąd. Moja odpowiedź polega na zaproponowaniu w miejsce idealizmu – realizm.
Czytam, że więcej Polaków znajdzie zatrudnienie w unijnych instytucjach i zastanawiam się, dlaczego czytam o tym dopiero w 2023 roku, a nie dziesięć lat temu. Albo jeszcze dawniej. Sążna obecność na zapleczu jest niezbędnym warunkiem tego, aby mieć sukcesy, a nie porażki (marnie udające moralne zwycięstwa). Bo to zaplecze jest bardziej decyzyjne, choć wygląda to wszystko inaczej. Jeżeli decyzję w Unii podejmują biurokraci i narzekamy na to od naszego wejścia do niej, to może wreszcie zaczniemy tam wysyłać profesjonalnych biurokratów, którzy zadbają o nasze interesy? To nie to samo co wysyłanie do Brukseli retorów perorujących tylko na użytek naszej polityki wewnętrznej albo wręcz partyjnej. Kosztuje jednak pewnie podobnie.
Wiem jednak doskonale, że gdybym taki artykuł jak ten zalinkowany przeczytał kilkanaście lat temu, to nie byłbym zadowolony. Bo kiedyś, jeszcze podczas studiów, które finalnie i szczęśliwie wyleczyły mnie z tego, byłem ślepy na kuluary i nadmiernie zainteresowany obserwowaniem sceny. W mojej wersji ówczesnego idealistycznego myślenia każda działalność wewnątrz Unii była z natury zła, bo antyliberalna. Tyle że skoro już w tej Unii jesteśmy, to pozostaje nam tylko próba jej zmiany na bardziej liberalną. Ale też lepiej i bardziej realizującą nasze jak najbardziej polskie liberalne potrzeby, takie jak ochrona wspólnego rynku, dzięki któremu zarabiamy i niestety stale podważanego przez większych od nas graczy.
Tym bardziej, że decyzje polityczne w Unii Europejskiej nie są podejmowane przez tych, którzy najgłośniej krzyczą, czy przemawiają w Europarlamencie. Występy na jego sali to już bardziej zbieranie braw za przedstawienie, które tak naprawdę odbyło się gdzieś indziej, w trzewiach budynków, gdzie spotykają się, negocjują i dyskutują ludzie, których nie poznalibyśmy na ulicy. Powinniśmy ich mieć tam więcej, po prostu. Bo inaczej nasze interesy będą gorzej zabezpieczone. Albo wręcz wcale. Pisząc „nasze”, przemawia przeze mnie moja podwójna tożsamość: polska i jednocześnie libertariańska.
Jakiej chciałbym Europy? Takiej, w której to za harmonizację rynku odpowiadają kupcy, a nie urzędnicy, i w której jest nieporównywalnie więcej wolności od tej Europy, którą mamy dziś. Takiej Europy jednak nie ma. Mamy Unię, organizm niedoskonały, ale niekoniecznie nam wrogi. Zamiast patrzeć na nią jako na potwora, który chce nas pożreć lub konia pociągowego, który będzie na nas pracować, powinniśmy spojrzeć na Unię jak na ogromny stół, przy którym można rozmawiać, negocjować i załatwiać interesy. I powinniśmy to robić, wiedząc, które miejsca przy stole są jakie i które są ważne. Obyśmy mieli kim rozmawiać, kogo wysyłać i oby nasz skład brukselskich pracowników zaplecza umiał udźwignąć swoje niełatwe zadania. Sądząc po tym, jak wygląda to na naszym krajowym odcinku – to właśnie ten element może być niezwykle trudny. Prowadzi mnie to do smutnej puenty. Że za nasze problemy z Brukselą nie odpowiada ona, tylko w większości my sami.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie
Artykuł Głośne decyzje cichych nazwisk. Co powinniśmy robić, aby mieć coś do powiedzenia w Brukseli pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.
Forum Polskiej Gospodarki Read More