Wtedy – powiada – nie byłoby wolnych elekcji i innych ustrojowych pomysłów kanclerza Zamoyskiego, ten następca tronu, a może nawet jeszcze Zygmunt August, poszedłby na rękę ruchowi egzekucyjnemu, dzięki czemu z Polski zniknęłyby „królewięta”, w związku z czym nie braliby pieniędzy od obcych dworów, agentura zostałaby wypleniona ogniem i żelazem, Polska nie byłaby państwem obezwładnionym, jak to miało miejsce w wieku XVIII, w związku z czym żadnych rozbiorów by nie było – i tak dalej.  Okazuje się, że poronienie jednej kobiety może doprowadzić do tak daleko idących następstw – ale w momencie, gdy to poronienie Barbarze Radziwiłłównej się przytrafiło, nikt na świecie, a już na pewno ona sama, nie zdawała sobie z tego sprawy.

Ten przykład – a przecież podobne można by mnożyć – skłania nas do pokory wobec wydarzeń, jakie przesuwają się przed naszymi oczami. Na przykład teraz rajcujemy się, jakiż to przyszły rząd naszego bantustanu wyłoni się z zamętu demokracji, a tymczasem wszystko jeszcze może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach. Zgodnie z konstytucją o ważności wyborów orzeka Sąd Najwyższy. Skoro tak, to może orzec, że wybory były ważne, ale może też orzec, że były nieważne. Od czego to zależy? Przede wszystkim od tego, czy wpłynęły do tego Sądu jakieś protesty wyborcze. Ale protesty wyborcze wpływały do Sądu Najwyższego i wcześniej, a jednak nie robił on z nich żadnego użytku.  Jedne protesty uznawał za nieprawdziwe, inne – nawet za prawdziwe, to znaczy – słuszne – ale stwierdzał, że nie miały one wpływu na ważność wyborów i wszystko kończyło się wesołym oberkiem.

Na przykład podczas wyborów prezydenckich w 1995 r. okazało się, że miłujący prawdę Aleksander Kwaśniewski podał informację, że ukończył wyższe studia, uzyskując tytuł magistra. Tymczasem prawda wyglądała tak, że żadnego tytułu magistra on nie uzyskał, a informację tę podał, żeby było ładniej. I stało się, że jakaś Schwein wyciągnęła tę sprawę jako przedmiot protestu wyborczego przed Sądem Najwyższym. Sad Najwyższy przyznał, że rzeczywiście Aleksander Kwaśniewski żadnym magistrem nie jest – ale że okoliczność ta nie miała żadnego wpływu na ważność wyborów. Skąd Sąd Najwyższy wiedział, jakimi motywami kierowali się obywatele głosujący na Aleksandra Kwaśniewskiego – czy na przykład nie imponowało im to, że jest on magistrem, podczas gdy jego konkurent Lech Wałęsa był tylko posiadaczem licznych doktoratów honoris causa – tajemnica to wielka. Prawdopodobnie nie wiedział, tylko do prezesa przyszedł ktoś starszy i mądrzejszy i powiedział mu: „Wiecie, rozumiecie, prezesie, wy lepiej nie rozgrzebujcie sprawy tego dyplomu, niech zwycięży demokracja, bo jak nie, to będzie z wami brzydka sprawa”. W tej sytuacji nie tylko prezes, ale wszyscy sędziowie już wiedzieli, że ta okoliczność nie miała żadnego, ale to najmniejszego wypływu na wynik wyborów i uznali, że wybory były ważne. Skoro tak, to również obywatele mogli dojść do wniosku, że nie ma co wierzgać przeciwko ościeniowi i trzeba wybrać Aleksandra Kwaśniewskiego na drugą kadencję.

W rezultacie cała polityka naszego nieszczęśliwego kraju w latach 1995–2005 została podporządkowana sprawie uzyskania przez Aleksandra Kwaśniewskiego jakiejś prestiżowej posady, kiedy już skończy mu się dobry fart na stanowisku tubylczego prezydenta. Wskutek tego nie udało się załatwić z prezydentem Bushem ani militarnej konwersji polskiego długu zagranicznego, co podobno było sprawą łatwą, ani uzyskać zapewnienia od USA, że Ameryka nie będzie wywierała na Polskę żadnych nacisków w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych, co było wprawdzie sprawą trudniejszą, ale – jak mi powiedział szef waszyngtońskiego Instytutu Polityki Światowej, którego w tych sprawach pytałem – „trudne sprawy też trzeba podejmować” – a w rezultacie wisi nad nami, na podobieństwo miecza Damoklesa, ustawa numer 447. Nie wiadomo, do jakich rezultatów ona doprowadzi, zwłaszcza w sytuacji, gdy w Europie karty znowu pójdą w tas. Kto wie, czy od tego nie będzie zależało samo istnienie Polski, a w każdym razie – jej kształt terytorialny? Tymczasem przyczyną tego skutku jest niewątpliwie informacja, że Aleksander Kwaśniewski uzyskał tytuł magistra. Nikt poważny nie przywiązywał wtedy do tego najmniejszej wagi, no a teraz okazuje się, że chyba było trzeba.

Ale w 1995 r. Sąd Najwyższy nie był jeszcze krytykowany przez szermierzy praworządności i demokracji z Babcią Kasią na czele, dzięki czemu jego wyroki były całkowicie przewidywalne. Teraz jest inaczej. Teraz Sąd Najwyższy znajduje się pod ostrzałem płomiennych szermierzy praworządności, że zasiadają w nim sędziowie „zastępczy”, to znaczy – rekomendowani przez „nową” Krajową Radę Sądownictwa, a nie tę „starą”, w której zasiadali sędziowie, co to samego jeszcze znali Stalina, a jeśli nawet nie Stalina – to generała Kiszczaka już na pewno. Z tego powodu zarówno Volksdeutsche Partei, jak i Trzecia Noga, którą właśnie próbują przekładać z jednej nogawki do drugiej, a już specjalnie Lewica odgraża się, że wszystkich tych sędziów będzie dusiła gołymi rękami. Czy z tej sytuacji w ich środowisku nie dojdzie do głosu instynkt samozachowawczy, który podpowie im, by niektóre protesty uznać nie tylko za słuszne, ale i za mające wpływ na wynik wyborów i na tej podstawie wybory unieważnić? Na przykład protest wyborczy pana doktora Ciesielczyka bierze byka za rogi, nieubłaganym palcem wytykając, że ordynacja wyborcza przewidująca 5-procentową klauzulę zaporową i system d`Hondta przy przeliczaniu głosów na mandaty, jest ewidentnie sprzeczna z konstytucją, która stanowi, że wybory do Sejmu są proporcjonalne. Takie zarzuty były podnoszone i wcześniej, ale przewidywalny aż do bólu Sąd Najwyższy je bagatelizował, że nie ma to wpływu i tak dalej – ale w tej nowej sytuacji instynkt samozachowawczy może sędziom podpowiedzieć całkiem inny pogląd. Wychodziłby on w dodatku naprzeciw pragnieniom czcicieli konstytucji, z Kukuńkiem na czele. Jestem jednak pewien, że to czciciele konstytucji w pierwszej kolejności mogliby rozpętać rozruchy; kto wie, czy nie z udziałem poderwanej przez BND części ukraińskiej diaspory, dla której sprawa praworządności w Polsce może być równie ważna jak samostijność Ukrainy?

W tej sytuacji panu prezydentowi nie pozostawałoby nic innego, jak ogłosić stan wyjątkowy. A zgodnie z art. 228 konstytucji w trakcie obowiązywania stanu wyjątkowego oraz w 90 dni po jego zakończeniu nie może być skrócona kadencja Sejmu ani nie mogą być przeprowadzone wybory do Sejmu i do samorządów terytorialnych. W tej sytuacji, zwłaszcza gdyby stan wyjątkowy został przedłużony o 60 dodatkowych dni, następne święto demokracji moglibyśmy obchodzić w całkiem innych okolicznościach, tym bardziej że cały czas obowiązuje ustawa numer 1066, co to pan prezydent Komorowski ją podpisał w styczniu 2014 r., a na podstawie której w tłumieniu rozruchów na terenie RP mogą uczestniczyć formacje zbrojne państw trzecich.

Stanisław Michalkiewicz

Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie

Artykuł W całkiem innych kategoriach pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.

​Forum Polskiej Gospodarki Read More 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *