Polityczna nuda, której w odczuciu przeciętnego obywatela, ale i gospodarki, nie są w stanie zbytnio zaburzyć medialne doniesienia o kulisach rozmów przedstawicieli ugrupowań i zapowiedziach politycznych rozliczeń, uśpiła naszą czujność do tego stopnia, że w zasadzie bez większej debaty publicznej połknęliśmy kolejną niepokojącą informację płynącą do nas z Unii Europejskiej.
Najpierw w ubiegłym tygodniu Komisja Spraw Konstytucyjnych Parlamentu Europejskiego przegłosowała propozycje 267 zmian w obu Traktatach: o Unii Europejskiej oraz o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Następnie wskazane propozycje zawarte w sprawozdaniu Komisji poddano pod głosowanie samemu parlamentowi, który oczywiście je zatwierdził. A proponowane zmiany nie tylko zmieniają całkowicie ustrój Unii, czyniąc ją de facto państwem federacyjnym, ale również ingerują w strukturę prawną państw członkowskich.
Procedura traktatowa wprowadzenia tych zmian jest skomplikowana i długotrwała, chociaż możemy się spodziewać, że sama realizacja poszczególnych jej faz będzie ekspresowa. Tak to się dzieje, gdy wola politycznego kierownictwa musi się rozpychać w ograniczających ją ramach porządku prawnego. A rozpisywanie się nad konsekwencjami przyjęcia proponowanych zmian to temat na odrębny felieton, tym bardziej że samo zjawisko było łatwe do przewidzenia. Przecież apetyt polityków unijnych rósł w miarę jedzenia, a posiłkiem, o czym wielokrotnie pisałem, były nie tylko bardzo ogólne definicje traktatowe, mogące sugerować ingerencję w poszczególne uprawnienia władz krajowych na kanwie spraw okołogospodarczych, do których przecież co do zasady Unia została powołana, ale również praktyka orzecznicza Trybunału „unijnego” oraz treść aktów wykonawczych organów UE. Dlatego czy nie warto zastanowić się, jak wygląda mechanizm akceptacji tak poważnych zmian, który politycy brukselscy opanowali do perfekcji? Jak to się dzieje, że organizacja międzynarodowa, mająca na sztandarach obronę praw swojego suwerena, którym są przecież obywatele owej Unii, staje się organizacją, w której nie tylko ten suweren osobiście, czy przez swoich przedstawicieli w osobach władz poszczególnych państw ma niewiele do powiedzenia, ale i która ogranicza na każdym kroku prawa i wolności swoich obywateli?
Swego czasu, gdy na skutek rebelii baronów prowadzonych przez Rogera Mortimera i królową Izabelę, córkę króla Franków Filipa IV Pięknego, został de facto odsunięty od władzy król Anglii, małżonek rzeczonej Izabeli Edward II, zaproponowano młodemu następcy tronu – synowi Edwarda (także Edwardowi), by przyjął koronę Anglii. Były to czasy, gdy władza królewska w stosunku do wasali była już znacznie ograniczona na skutek postępków niesławnego króla Jana o przydomku „bez Ziemi” i podpisanej przez niego Wielkiej Karty Swobód. Tym razem proponując koronę młodemu Edwardowi, nabierająca siły i odwagi demokracja baronów poszła o krok dalej i by uzasadnić swój postępek, którym była detronizacja panującego de lege Edwarda II, powoływała się na znaną z wyborów biskupów (w tym biskupa Rzymu) i proklamacji świętych formułę Vox populi, vox Dei. Jak wiemy z historii, Edward III, na wskroś wybitny władca królestwa Anglii, od razu zwąchał, czym przyjęcie tej propozycji może grozić, więc z miejsca ją odrzucił. Korona na jego głowie spoczęła dopiero wtedy, gdy ojciec Edward II, zapewne przymuszony, dokonał aktu abdykacji.
Może to i truizm, ale chyba coś w tym jest, że im bardziej władza polityczna pragnie nam nieba przychylić, tym bardziej trzeba się mieć na baczności. Szczególnego znaczenia to stwierdzenie nabiera, gdy suwerenem jest kolektyw, jakże z założenia czuły na zaspokajanie jego kolektywnych problemów. Rację ma Nicolás Gómez Dávila, twierdząc, że by uczynić z ludzi niewolników, należy im wmówić, że wszystkie problemy to problemy społeczne.
Zauważmy, że wszelkiego rodzaju totalitaryzmy, te ustroje oparte o społeczne ideologie, jak dla przykładu dyktatura jakobinów w rewolucyjnej Francji czy demokracja ludowa marksistowsko-leninowska, zawsze oparte były o zasadę aklamację, nawet jeżeli realnie grupa przyklaskujących znikoma. W zasadzie tak jak w przypadku naszego ledwo widocznego zainteresowania sprawami UE.
A skoro już przy totalitaryzmach jesteśmy, to zwróćmy uwagę, że cechą tych ustrojów jest zwykle całkowicie odwrócenie wartości, tych sprawiedliwych, wypracowanych przez cywilizację łacińską, wynikających z prawa naturalnego. W sprawiedliwych ustrojach państwo w imię pojawiających się problemów społecznych, nie reguluje prewencyjnie kwestii ludzkiej odpowiedzialności za delikty, nie przerzuca obowiązku dbania o zgodne z prawem zachowania na osoby trzecie, nie wkracza z państwowym przymusem w rozwiązywanie sporów cywilnych czy nie narusza tajemnicy komunikowania. To domena złych ustrojów.
Już swego czasu pisałem krytycznie o wielkiej reformie ochrony danych osobowych, jaką było rozporządzenie zwane RODO. W imię wyimaginowanego problemu społecznego ochrony danych osobowych (uzasadnianego nieudolnością jednostek) wprowadzono prawo, które wygenerowało olbrzymie koszty po stronie gospodarki poprzez zmuszenie podmiotów, którym powierzono dane do prewencyjnych działań informacyjnych czy ochronnych, negując odpowiedzialność osób powierzających dane za podejmowanie racjonalnych decyzji w przedmiocie powierzania, a spór mający charakter sprawy cywilnej o ochronę dóbr sprowadziło do administracyjnej i karnej penalizacji wszelkich zachowań niezgodnych z przepisami, nie bacząc, że sytuacje życiowe lub specyfika niektórych działań nie pozwala na ścisłe wypełnienie obowiązujących przepisów. W ilu przypadkach tylko zwykła ludzka ignorancja uchroniła przyzwyczajonego do określonego trybu pracy urzędnika, który pozostawił dokument na swoim biurku w obecności petenta, od narażenia się na ustawowe sankcje?
Podobnie jest i w przypadku tematu już dosyć starego, ale który czeka na realizację, a stanowi wyjście naprzeciw kolejnemu problemowi społecznemu. Chodzi o projekt rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady ustanawiającego przepisy mające na celu zapobieganie niegodziwemu traktowaniu dzieci w celach seksualnych i jego zwalczanie. Jak wynika z wielu analiz prawnych, choćby tej przedstawionej przez Instytut Ordo Iuris, na podstawie wspomnianych przepisów każda czynność, informacja, wiadomość, każdy plik umieszczany na platformach cyfrowych będzie postrzegany jako potencjalne zagrożenie wymagające sprawdzenia, co polegałoby na jego przeanalizowaniu, czyli prześledzeniu treści, odszyfrowaniu i ocenie. Tej procedurze miałyby podlegać wszystkie treści umieszczane w internecie, w tym prywatna korespondencja. Tej, w zasadzie pełnej cenzurze, towarzyszyć będzie przeniesienie odpowiedzialności na dostawców mediów za wprowadzenie kosztownych rozwiązań związanych ze skanowaniem treści, a także na zasadzie przetartej już ścieżki przy okazji RODO, zmuszenie przedsiębiorców do płacenia za kosztowne audyty, strategie, szkolenia i wdrażania. Przepisy są też niezwykle subiektywne w swoich definicjach odnośnie oceny, czy dane materiały są materiałami przedstawiającymi niegodziwe traktowanie dzieci w celach seksualnych. A gdzie tajemnica przedsiębiorstwa, tajemnica zawodowa, ba! tajemnica służbowa? Wreszcie, gdzie indywidualizacja postępowania wobec tylko tych osób, które dopuszczają się niezgonnego z prawem zachowania, co jest gwarancją, że reszta obywateli jest wolna od podejrzeń?
Znajdźcie mi jednak rodzica, który widząc problem społeczny dotyczący jego pociechy, nie powie, że coś z tym trzeba zrobić. Vox populi, vox Dei…
Jacek Janas
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie
Artykuł Vox populi, vox Dei pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.
Forum Polskiej Gospodarki Read More