Największy spadek cen zielonych certyfikatów w historii
Na pierwszej sesji notowań po ogłoszeniu zaskakującej decyzji rządu o obniżeniu o ponad połowę przyszłorocznego zapotrzebowania na zielone certyfikaty, ceny tych papierów zniżkowały w czwartek w ciągu dnia o niemal 60%, spadając ze 164 zł/MWh do zaledwie 68 zł. Pomimo odbicia na koniec dnia do 82,50 zł/MWh, czwartkowa sesja zakończyła się najgorszym wynikiem w historii notowań zielonych certyfikatów, czyli od 18 lat.
System wsparcia wprowadzał rząd PiS
System zielonych certyfikatów został wprowadzony w Polsce w 2005 roku. Głosowały za nim wszystkie ówczesne partie polityczne, z posłami takimi jak Jacek Sasin i Jarosław Kaczyński na czele. Miał wesprzeć budowę elektrowni odnawialnych, które odpowiadały wówczas za niespełna 3% produkcji prądu w naszym kraju.
Założenie było proste: aby produkcja „zielonej” energii w Polsce rosła, na zakłady energetyczne nałożono obowiązek dostarczania odbiorcom coraz większego odsetka prądu z OZE. Aby im to ułatwić, zamiast fizycznego odkupowania „zielonej” energii od drobnych właścicieli turbin wiatrowych czy malutkich elektrowni wodnych, Urząd Regulacji Energetyki zaczął wydawać ekoelektrowniom świadectwa pochodzenia energii z OZE, czyli zielone certyfikaty. Sprzedawcy energii realizują ustawowy obowiązek właśnie za pomocą tych certyfikatów. Część z nich sprzedawana jest w umowach dwustronnych, a reszta na Towarowej Giełdzie Energii.
Produkcja OZE wzrosła dziesięciokrotnie
System zadziałał. O ile w 2005 roku produkowaliśmy w Polsce tylko 3,7 TWh energii elektrycznej z OZE, to w 2022 roku było to już 37 TWh (zaspokajające 26% popytu odbiorców końcowych). Większość z tego (25 TWh) dostarczyły elektrownie funkcjonujące dziś w systemie zielonych certyfikatów.
Polska, obok Wielkiej Brytanii czy Szwecji, była jednym z niewielu państw świata, które właśnie w ten sposób postanowiło wspierać OZE. Zielone certyfikaty miały być bowiem znacznie bardziej rynkowym rozwiązaniem niż np. taryfy gwarantowane, jakie wprowadzili Niemcy. W polskich realiach system okazał się jednak niezwykle upolityczniony, bo zamiast wieloletniej stałej ścieżki wzrostu popytu na ekoprąd, decyzję o poziomie zapotrzebowania na certyfikaty podejmują politycy i to w coraz mniej przejrzysty sposób. Coraz rzadziej prezentując jakiekolwiek skutki regulacji. Tak stało się też i w tym tygodniu.
Dlaczego 5% a nie 10% czy 15%? Tak wyszło
Ponieważ niektóre źródła OZE kończą już 15-letni okres wsparcia zielonymi certyfikatami, w związku z czym podaż certyfikatów spadnie, Ministerstwo Energii i Klimatu początkowo planowało stopniowy spadek obowiązku zakupu i umarzania świadectw pochodzenia. Z 12% w 2023 roku, obowiązek miał spadać do 11% w 2024 roku, 10% w 2025 roku i 9% w 2026 roku. Zupełnie nieoczekiwanie rząd postanowił jednak, że przyszłoroczny obowiązek będzie o ponad połowę mniejszy i wyniesie 5%, a cele na kolejne lata „się zobaczy”.
W przesłanym wczoraj komunikacie MKiŚ wyjaśniło, że decyzja nie wynika z jakiegokolwiek bilansu popytu i podaży, a jedynie z chęci obniżenia rachunków za energię i ograniczenia przychodów wytwórców z OZE, ponieważ (za sprawą wysokich cen węgla i CO2) ceny prądu na polskim rynku hurtowym są dziś znacznie wyższe, niż koszty budowy i funkcjonowania turbin wiatrowych, czy elektrowni na biomasę.
Przy wysokich cenach prądu wsparcie nie jest potrzebne
Resort energii ma rację. Hurtowe ceny energii w kontraktach na przyszły rok przekraczają 600 zł/MWh, podczas gdy koszty większości elektrowni wiatrowych wchodzących do systemu zielonych certyfikatów nie przekraczały 350 zł/MWh. Co więcej, wiele z nich spłaciła kredyty już po kilu pierwszych latach funkcjonowania i dziś służą już jako zabezpieczenia pod kolejne kredyty na nowe elektrownie. Wsparcie dla takich instalacji nie jest już właściwie potrzebne.
Z drugiej strony mamy jednak jakąś (nieznaną zapewne nawet rządowi) liczbę relatywnie młodych inwestycji, które nie zdążyły się jeszcze spłacić, a gwałtowny wzrost stóp procentowych właśnie je topi. Gdy sześć lat temu ceny certyfikatów także były na tak niskim poziomie jak dziś, a nawet niższym, część właścicieli elektrowni wiatrowych zbankrutowała lub sprzedała się za 1 zł silniejszym kapitałowo firmom zagranicznym lub spółkom kontrolowanym przez Skarb Państwa. Ten scenariusz zapewne się powtórzy.
Decyzja rządu o wywołaniu gwałtownej nadpodaży certyfikatów (podaż będzie w przyszłym roku trzykrotnie przewyższać popyt) najprawdopodobniej nie dostrzega zupełnie horyzontu kolejnych lat. Wystarczy rok lub dwa, z tak niskim popytem, aby zielone certyfikaty stały się właściwie bezwartościowe, a cały system wsparcia, który rząd gwarantował wytwórcom na okres 15 lat, de facto przestał istnieć. To naraża Polskę na postępowania arbitrażowe choćby w ramach polsko-amerykańskiego traktatu o ochronie wzajemnych inwestycji.
Rząd mógł już ten system zmienić
Nie oznacza to, ze system nie powinien się zmienić. Rząd Prawa i Sprawiedliwości dostrzegł to już kilka lat temu. Zamknął wówczas system zielonych certyfikatów dla inwestycji oddawanych do użytku po 30 czerwca 2016 roku. Nowe projekty mogą korzystać z systemu kontraktów różnicowych (CfD), których wysokość ustalana jest w aukcjach.
Kontrakt różnicowy działa tak, że jeżeli rynkowe ceny prądu są niższe od ustalonej stawki w kontrakcie, producent energii z OZE otrzymuje dopłatę, a gdy rynkowa cena jest wyższa (jak dzieje się od dwóch lat), to wówczas ekoelektrownia dopłaca rządowi (te pieniądze mogłyby iść na obniżanie rachunków za prąd dla odbiorców końcowych, ale nie ma wciąż decyzji co z tymi pieniędzmi się stanie).
Wprowadzając system aukcji OZE rząd przewidział możliwość przejścia wybranych przez siebie technologii do mechanizmu aukcyjnego. Przez pewien czas rozważał nawet, aby dać taką szansę także elektrowniom wiatrowym. Gdyby to wówczas zrobił, dziś miliardy złotych zysków ze sprzedaży energii z farm wiatrowych mogłoby iść na obniżki cen prądu dla najbiedniejszych odbiorców. PiS i Suwerenna Polska nie zdecydowały się jednak na ten krok, bo wówczas ceny certyfikatów spadały na łeb, a właściciele wiatraków, wśród których jest wielu zagranicznych inwestorów, nie byli mile widziani. O przyszłości, jak zwykle, nikt nie myślał.
Koszt zielonych certyfikatów w kWh spanie z 0,02 zł do 0,007 zł.
Uderzając teraz w rynek zielonych certyfikatów rząd tłumaczy, że to kwestia „bezpieczeństwa cenowego obywateli”. Oczywiście, obniżenie obowiązku wpłynie na koszty energii na dwa sposoby: sprzedawcy prądu będą mogli kupić mniej certyfikatów i zrobią to taniej. Jaki jednak będzie realny wpływ na ceny?
Prezes URE zatwierdził tegoroczne taryfy na sprzedaż energii dla odbiorców domowych (taryfa G) na poziomie 1,06 zł/kWh netto (do tego należy doliczyć koszty dystrybucji). W tej kwocie zielone certyfikaty odpowiadają za 0,02 zł/KWh. Dzięki zmianie rozporządzenia, w przyszłym roku koszty zielonych certyfikatów na rachunkach z prąd spadną do 0,007 zł/kWh. Odbiorcy zaoszczędzą więc 1 gr/kWh, co da im miesięczne oszczędności na poziomie 2 zł brutto.
Read More WysokieNapiecie.pl