Przez bardzo długi czas ceny paliw w Polsce – w dużej mierze dyktowane przez ceny paliw produkowanych w polskich rafineriach, należących do Orlenu (tu przypomnę, że Orlen niedawno, żeby iść z duchem klimatystycznej poprawności politycznej, skasował ze swojej nazwy słowa „Polski Koncern Naftowy”) – były uznawane za bezzasadnie wysokie. Miało to swoje podstawy w analizie podstawowych wartości, składających się na cenę paliwa, przede wszystkim ceny surowca na światowych rynkach oraz kursu złotego względem dolara. Mówiąc w uproszczeniu: mimo że ceny surowca spadały, a kurs złotego wobec dolara rósł, ceny na polskich stacjach rosły albo się nie ruszały.
Orlen tłumaczył, że oprócz wyżej wymienionych czynników znaczenie ma także cena gotowego surowca na międzynarodowym rynku (około 30 proc. paliwa sprzedawanego w Polsce pochodzi z importu – jako gotowy towar). W tym kontekście wielokrotnie pojawiał się tajemniczy czynnik w postaci ceny na giełdzie ARA. Było to o tyle wygodne, że tego wskaźnika nie dawało się łatwo odnaleźć, w przeciwieństwie do ceny ropy Brent albo Texas. (ARA – od nazw miast Amsterdam, Rotterdam i Antwerpia – to regionalna środkowoeuropejska platforma handlowa.)
Orlen na swojej własnej stronie internetowej pisał także: „Obniżenie cen hurtowych w Polsce spowodowałoby wzrost eksportu paliw z Polski do innych krajów, gdzie paliwo jest droższe. Paliwo jest produktem regionalnym i jego import i eksport może odbywać się w ramach UE w sposób swobodny. W konsekwencji mogłoby dojść do sytuacji, w której zaczęłoby brakować paliw w Polsce. Co więcej, przepisy antymonopolowe nakazują hurtową sprzedaż paliw w zbliżonych cenach dla wszystkich uczestników rynku” (oficjalna strona Orlenu, sekcja „Fakty i mity o cenach paliw”).
I nagle, na kilka tygodni przed wyborami, stał się cud: mimo powyższych zastrzeżeń, wcześniej wyrażanych przez firmę, mimo rosnących niestety dramatycznie cen surowca na światowych giełdach i spadającego kursu złotego – ceny na stacjach w Polsce zaczęły spadać poniżej 6 zł. Do dawno niewidzianego poziomu. Cena surowca na światowych giełdach jest dzisiaj bliska tej z momentu rozpoczęcia wojny na Ukrainie i zaczyna sięgać 100 dolarów za baryłkę. Dolar z kolei odbił się w kierunku granicy 4,5 zł. Chyba tylko kompletny idiota mógłby uwierzyć, że ceny dyktowane przez Orlen mają cokolwiek wspólnego z rynkiem.
Jak to niemal zawsze bywa w przypadku ręcznej interwencji w rynek, skutki tego rozregulowania stały się szybko widoczne: zaczęło brakować paliwa. W mojej okolicy mijana przeze mnie praktycznie codziennie stacja Orlenu przy ul. Puławskiej 544 wczoraj najpierw wyłączyła na pylonie ceny, dotyczące dwóch najpopularniejszych benzyn, a następnie – gdy późnym wieczorem znów tamtędy przejeżdżałem – już wszystkich paliw. Co ciekawe, na sąsiednich stacjach, sprzedających benzynę po 5,99 zł, paliwo było. Jednak nie ma tutaj cudów: ponieważ Orlen dostarcza większość paliwa, sprzedawanego w Polsce również na innych stacjach, ręczne manipulowanie ceną musi się odbić na dostępności także tam. Zabieg, który miał przynieść korzyść wyborczą, może zatem ostatecznie okazać się kontrproduktywny, bo brak paliwa na stacjach wyborców raczej wkurzy, nawet jeśli ostatecznie paliwo będzie tańsze. Zresztą braki pokazują, że ludzie zaczęli kupować na zapas, a to z kolei oznacza, że wiele osób doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z przedwyborczym manewrem, który po 15 października dobiegnie końca.
Wtedy możemy mieć do czynienia z szokującym wręcz odbiciem. Niewykluczone, że w ciągu tygodnia cena na dystrybutorach wzrośnie co najmniej o złotówkę. To z kolei odbije się oczywiście na poziomie inflacji, której spadek rządzący teraz tryumfalnie ogłaszają.
Jest w tym wszystkim jednak jeden punkt pozytywny, niedostrzegany przez większość komentatorów. Oto przez kilka tygodni klienci stacji benzynowych oszczędzą zapewne kilka miliardów złotych w stosunku do tego, co zapłaciliby, gdyby ceny były bliższe rynkowym. To sytuacja w jakiejś mierze analogiczna do zachowania we własnych kieszeniach pieniędzy po obniżce podatków. Spójrzmy bliżej na tę analogię.
Część komentatorów twierdzi, że do podsumowania kosztów propozycji wyborczych niektórych ugrupowań należy wliczyć właśnie „koszt”, jakim będzie zmniejszenie obciążeń podatkowych. Dotyczy to przede wszystkim Konfederacji, bo to ona zbudowała swoje propozycje głównie na obietnicach obniżenia danin, ale także Koalicji Obywatelskiej z jej planem dalszego podwyższenia kwoty wolnej. To zasadniczy błąd: państwo nie jest firmą, która ma na podatnikach zarabiać, a pieniądze zatrzymane przez obywateli w kieszeniach nie są żadnym kosztem, ale przeciwnie – to korzyść. Obywatele wydadzą je bowiem na rzeczy bardziej im potrzebne. To sytuacja pokazana przez Frédérika Bastiata w przypowieści o zbitej szybie z „Co widać i czego nie widać”.
Orlen co prawda jest spółką i jego celem jest osiąganie zysku, ale ze względu na strukturę właścicielską oraz rolę, jaka przypadła mu w ciągu ostatnich ośmiu lat, nie sposób traktować go jako firmy całkowicie rynkowej. Nie ma to tutaj zresztą większego znaczenia. Dość, że jeśli nawet za sprawą politycznej decyzji koncern pozwolił Polakom zaoszczędzić na paliwie, to wynika z tego korzyść. Te pieniądze zostaną bowiem wydane gdzie indziej i to sami obywatele zdecydują, gdzie.
Oczywiście pozostaje pytanie o bilans tej sytuacji. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że skutki obecnej polityki po wyborach okażą się druzgocące. Rozregulowanie rynku paliw może mieć dramatyczne konsekwencje i za kilkanaście dni może nas czekać cenowe tsunami. Póki jednak tak się nie stało – korzystajmy na tym, że zamiast na „zbitą szybę” możemy nasze pieniądze wydać na to, co jest nam potrzebniejsze.
Łukasz Warzecha
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie
Artykuł Ceny paliwa i zbita szyba pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.
Forum Polskiej Gospodarki Read More