Kampania wyborcza na ostatniej prostej. Oczywiście śledzę, trochę z politologicznego obowiązku, częściowo też dlatego, że znam niektórych kandydatów i to zresztą takich, którzy startują z przeróżnych list: koalicyjnych, opozycyjnych, „prawdziwie” opozycyjnych (która opozycja jest która: to już pytanie otwarte, niech każdy uszereguje je, jak chce i jak potrafi), nawet komitetów, które w ogólnopolskich sondażach są brane pod uwagę tylko czasami. Mogę śmiało napisać, że porządni ludzie są dosłownie wszędzie i zawsze w mniejszości. A my nie głosujemy na porządnych ludzi, ale na listy wyborcze.

Libertarianie i wybory to w ogóle nie jest taka oczywista kombinacja, wielu z nas programowo na nie nie chodzi, bo co to za wybór, kiedy można wybrać tylko mniejsze zło. Nasze głosy, te, które wrzucimy do urn, zresztą podzielą się na kilka list i choć może to być czymś złym, bo nie mamy jednej liberalno-libertariańskiej listy, to może jednak uda się w tym znaleźć jakieś wolnościowe dobro. Nie są przecież wykluczone ani zakazane współprace posłów i senatorów z różnych kół i klubów, którzy wspólnie zadziałają dla liberalnych zmian. Nawet  jeśli nie będzie w przyszłym parlamencie przedstawicieli zwartego liberalnego bloku, to jest duża szansa na wprowadzenie liberalnej mgławicy, konkretnych nazwisk ludzi o niekiedy nawet libertariańskich poglądach. Jak na krótki rozbieg libertarianizmu w Polsce, to i tak będzie całkiem nieźle. Szklanka jest do połowy pełna.

Jakby nie było i kto by nie został wybrany: większość problemów, z jakimi będziemy się zmagać, będzie wytworzona przez nas samych. Politycy muszą mówić wyborcom, że będą za nich prostować im życiorysy, odganiać troski, zapewniać bezpieczne to i tamto. Przeważnie przyszłość, którą przyniosą na tacy. W praktyce jednak więcej obiecują, niż dają. Do tego, trochę w zastępstwie nas samych, wyborców, to na politykach wyładowujemy naszą złość za nasze własne wybory. I to nie tylko te własne rozumiane jako kolektywny wybór takiego, a nie innego składu parlamentu (w konsekwencji zaś KPRM-u i wielu, wielu innych podmiotów), ale też własne rozumiane jako osobiste. I tutaj politycy już oczywiście, słusznie zresztą, nie chcą być obarczeni winami. Lubią być natomiast hołubieni za to, co sami zrobiliśmy dobrze i się pod to podpinać. Bo przecież wzrost gospodarczy to zasługa polityków, a nie przedsiębiorczych Polaków. Wzrost długości życia po 1989 roku bierze się ze świetnej ochrony zdrowia, a nie dlatego, że Polacy przestali smażyć na smalcu i masowo ruszyli na siłownie. Przykłady można mnożyć.

O tym jednak zbyt często zapominamy w kampanii wyborczej i choć to oczywiste, że są wśród nas tacy, którzy mają wyraźne sympatie i antypatie polityczne: to przecież jakoś będziemy musieli ze sobą żyć po wyborach. Warto już teraz zacząć o tym myśleć. I zachęcam do tego tym bardziej, im więcej widzę emocji w komentarzach, ustnych i pisemnych, wielu moich co bardziej statecznych przyjaciół i znajomych. Jasne, ja też mam swój głos i tym razem go użyję. Ale niechęci do polityków nie chcę przekładać na niechęć do kolegów, znajomych, rodziny czy sąsiadów.

Przypomina mi się zresztą jeden z odcinków serialu „South Park”, w którym mieszkańcy miasteczka obserwują wybory prezydenckie w USA, jeszcze w czasach, kiedy wygrał je Barack Obama. Podzieleni mniej więcej po równo, świętują już jednak zupełnie jednostronnie, wyłącznie ci z nich, którzy kibicowali Obamie i na niego głosowali. Świętowanie przemienia się w demolkę a „zmiana”, jaka miała ich dotknąć po wyborze nowego prezydenta, jest namacalna, ale celebrowana w areszcie i na kacu. Żaden polityk nie naprawi tyle, co możemy zepsuć sami.

Marcin Chmielowski

Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie

Artykuł Myślałeś już o tym, jak będziesz żył po wyborach? pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.

​Forum Polskiej Gospodarki Read More 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *