Dyskusję o zniesieniu zakazu niedzielnego handlu wzmogły ostatnio zapowiedzi nowej władzy (niemal na pewno) o skasowaniu tej restrykcji, wprowadzonej przez PiS w 2018 r. Zająłem się tą sprawą w szczegółach na moim kanale YouTube w najnowszym filmie z cyklu „Konstytucja Wolności”. Przypomniałem tam, że uchwalenie zakazu było spłaceniem długu politycznego wobec „Solidarności”, zaciągniętego podczas wyborów w 2015 r., a także, że zakaz został wprowadzony specjalną ustawą, a więc znieść go nie będzie tak łatwo z powodu potencjalnego weta pana prezydenta.
Nie o tym jednak chcę napisać (zainteresowanych całościowym spojrzeniem na zagadnienie zapraszam na mój kanał), ale o „przymusie” pracy w niedzielę. Przypomina to nieco w swojej istocie inną dyskusję, która również wzbudziła ogromne emocje: o dopuszczeniu w policji widocznych tatuaży. Wtedy wiele osób pisało, że przecież jest „wolność”.
Mamy tu do czynienia z zasadniczym niezrozumieniem pojęcia wolności. Zacznijmy od ostatniego przykładu, czyli policji (pomijam tutaj obecny stan prawny, czyli to, że komendant główny, swoim zarządzeniem obowiązującym od początku tego roku, dopuścił widoczne tatuaże; policja zaczęła się tym zresztą na potęgę chwalić, najpewniej z powodu rozpaczliwych braków kadrowych). Tak jak w każdym innym zawodzie, tak i tutaj kandydat do niego zderza się z różnymi ograniczeniami. Wolność natomiast polega na tym, że nie musi tego zajęcia podejmować. Rekrutacja do policji nie jest prowadzona pod przymusem, jeśli jednak podejmie się już taką decyzję, kandydat musi zaakceptować rozliczne ograniczenia – w tym zawodzie akurat bardzo rozbudowane. Jednym z nich powinien być w mojej opinii zakaz posiadania widocznych tatuaży podczas służby, czyli regulacja, jaka obowiązywała przed styczniem (proszę zwrócić uwagę, że nie oznaczało to niemożliwości zatrudnienia się osób z tatuażami, a jedynie konieczność ich ukrycia na czas służby). W części zresztą obowiązuje nadal, bo nawet w obecnej formie zarządzenie zakazuje tatuaży na niektórych częściach ciała.
Jednak ograniczeń jest znacznie więcej. Dotyczą możliwości dysponowania swoim czasem – służba może wszak przypadać na dni świąteczne, z najważniejszymi świętami włącznie, podejmowania dodatkowego zajęcia, a nawet przynależności do partii politycznych.
Identycznie rzecz ma się z wieloma innymi zawodami. Dziennikarz godzi się na często nienormowane godziny pracy, na pracę w niedzielę (dzienniki przygotowują wtedy poniedziałkowe wydania, portale i media elektroniczne działają cały czas), na nagłe wyjazdy. Pilot – na długie czasy poza domem, rozregulowany zegar biologiczny, konieczność pracy w święta, nie tylko w niedziele. A pomyślmy o marynarzu, który musi się pogodzić z nawet półrocznymi, a czasem i dłuższymi okresami nieobecności w domu, o innych problemach nie mówiąc.
Sytuacja ludzi pracujących w tych zawodach nie różni się niczym od sytuacji ludzi pracujących w handlu. Oni również, zanim PiS zrobił im dobrze (czasami zresztą wbrew ich woli), wiedzieli, że zatrudniając się w sklepie godzą się na kilka uciążliwości z tym związanych, z których jedną była praca w niedziele. Nie jest to przymus, ponieważ nie ma przymusu pracy w handlu, podobnie jak nie ma przymusu pracy w policji, lotnictwie, dziennikarstwie, transporcie czy tysiącach innych zajęć, które pociągają za sobą rozliczne niedogodności. W ogóle mało jest zawodów, które z punktu widzenia uprawiających je ludzi – choćby nawet była to ich wymarzona praca – nie miałyby jakichś wad. Przypuszczam że nawet Elon Musk mógłby się na niejedną rzecz poskarżyć.
W tym miejscu na ogół pojawia się argument, że przecież wiele osób w praktyce nie ma wyboru, bo praca w handlu jest jedyną dla nich dostępną. Można by oczywiście pisać, że „trzeba było postawić na kształcenie”, zdobywać kwalifikacje i tak dalej, aby mieć większy wybór. Owszem, pewnie część osób wylądowała w handlu z powodu własnych win. Ale to jednak pachnie demagogią. Tak, zgadzam się – bywają miejsca i okoliczności, w których rzeczywiście praca w handlu może być jedynym dostępnym zajęciem. Tylko dlaczego miałoby z tego wynikać, że państwo ma w to akurat zajęcie interweniować, aby uczynić je wygodniejszym dla tej grupy ludzi?
Gdyby przyjąć taki sposób rozumowania, można by uznać, że działa to w przypadku każdego zajęcia, które dana osoba podejmuje z musu. A takich też jest wiele. Przypuszczam na przykład, że jest spora grupa kierowców transportu miejskiego, którzy nie bardzo mieli inny wybór. Czy państwo powinno zatrzymać transport miejski na ostatni dzień tygodnia (w wielu krajach – pierwszy), aby i oni mogli „spędzić niedzielę z rodziną”? Albo weźmy listonoszy: to zawód, do którego wiele osób trafia także z musu. Może niech państwo w jakiś sposób listonoszom ulży, na przykład tworząc specjalne Centralne Punkty Odbioru. Zamiast „zmuszać” biednego listonosza do chodzenia po mieszkaniach i klatkach schodowych, listonosz dojeżdżałby tylko do takiego punktu, umieszczonego centralnie w danym obszarze, a adresaci mieliby obowiązek się tam pofatygować i zapytać, czy coś dla nich jest. Aha, punkt nie mógłby pracować więcej niż dwa dni w tygodniu po dwie godziny, bo inaczej listonosz by się przemęczył.
To oczywiście nonsensy. Ale czym się różnią od oczekiwania, że państwo tak przeorganizuje pracownikom handlu ich zajęcie, żeby im było milej i przyjemniej? Niczym.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. W dyskusji o handlu w niedziele nieodmiennie pojawia się postulat, żebym sam usiadł „na kasie” i zobaczył, jak wtedy jest. Postulat oczywiście skrajnie demagogiczny. Po pierwsze dlatego, że do ogólnej oceny zjawisk nie jest na ogół potrzebne osobiste doświadczenie, poza sprawami bardzo konkretnymi, ale nie o takich tu mówimy. Na tej samej zasadzie można by uznać, że ktoś, kto nie przepracował nigdy miesiąca jako minister nie ma prawa krytykować władzy, bo nie wie, z czym naprawdę wiąże się rządzenie.
Po drugie – ponieważ każdy ma swoje zajęcie, umiejętności i kwalifikacje. Ja nie usiądę przy kasie, a pani z kasy nie napisze za mnie moich tekstów. Co nie znaczy, że pani z kasy nie ma prawa wyrazić swojej opinii na temat poziomu dziennikarstwa w Polsce, a ja nie mam prawa wypowiedzieć się na temat zakazu handlu w niedziele.
Po trzecie – w niektórych takich wypowiedziach pobrzmiewa trącąca tęsknotą za Peerelem pogarda dla ludzi pracujących głową. Co tam, panie, jakiś dziennikarz, analityk czy inny profesur – darmozjady i tyle. Prawdziwą pracę to wykonuje tylko pan Heniek – górnik strzałowy oraz pani Wiesia – sklepowa.
Tu anegdota, którą już się zresztą z moimi czytelnikami gdzie indziej dzieliłem.
W latach 80. moja mama, tańcząca w balecie łódzkiej operetki, wracała wieczorem po przedstawieniu do domu taksówką (był to w owym czasie dla osób nieposiadających samochodu jedyny sposób na dostanie się do domu o późnej porze). Taksówkarz zaczął rozmawiać i w końcu zapytał, czym moja mama się zajmuje. Kiedy usłyszał, że tańczy w balecie, stwierdził: „No tak, wy tam sobie trochę nogami pofikacie, a kasa leci”. Tu wyjaśniam, że praca w balecie należy do najcięższych i najbardziej wyniszczających dla organizmu, a jej skutki trwają potem latami.
Można by pomyśleć, że takich reminiscencji z czasów minionych już się nie doświadczy. A jednak.
Łukasz Warzecha
Artykuł Nikt nikogo nie zmusza pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.
Forum Polskiej Gospodarki Read More