Czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że firmy małe i mikro są w Polsce zdecydowanie niedoceniane?
Trochę sami jesteśmy temu winni. Polacy wciąż rodzą się z kompleksem Zachodu czy ogólnie – wielkiego świata. Jednym z przejawów takiej postawy jest to, że wszystko, co się da, bezmyślnie „amerykanizujemy”. Tradycyjne, bardzo polskie Zaduszki próbujemy zastąpić idiotycznym Halloween, nasz Dzień Kobiet został wyparty przez komercyjne Walentynki. Podobnie jest w biznesie: krajowi przedsiębiorcy próbują na siłę realizować hasło „Get big, get niche or get out!”. Często z opłakanym dla siebie skutkiem.
Idąc tym tropem: utarło się przeświadczenie, że właściciele mikrofirm i małych firm mają poczucie niższości wobec tych, którzy prowadzą duże przedsiębiorstwa, szczególnie takie z dostępem do rynków międzynarodowych. Zazdroszczą im pozycji społecznej, stanu konta i poczucia sukcesu. Jest coś w tym?
To dość powszechna w Polsce opinia. Niedawno byłem na konferencji dla przedsiębiorców zorganizowanej przez Biuro Rzecznika MŚP. Jednym z prelegentów był prezes zarządu holdingu energetycznego, który próbował przekonać uczestników, że tej firmie bardzo zależy na podmiotach z grupy MŚP. Zmroziło mnie jednak tłumaczenie, dlaczego tak się dzieje: „Bo przecież ten przedsiębiorca, który jest dziś mały, jutro może być średni. A za kilka lat – duży lub wielki” – stwierdził. Według mnie to karygodny przekaz, bowiem z tych słów można domniemywać, ż ci, którzy są mali ( czyli ok. 99 proc. polskich firm) są dla pana prezesa kompletnie nieistotni. A przecież podmioty z grupy mikro i małych zatrudniają ok. 5,4 mln osób i wytwarzają blisko 40 proc. polskiego PKB. Są to dane z 2020 r. z opracowania PARP „2023 – Raport o stanie sektora małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce”.
A więc w Pana opinii nie powinniśmy przekonywać przedsiębiorców, że taktyka rozwoju „od firmy garażowej do spółki giełdowej” to jedyny plan na sukces w biznesie?
Zdecydowanie nie! Taka taktyka może okazać się dla danego podmiotu zabójcza. W szczególności jeśli weźmiemy pod uwagę obecne warunki, w jakich przyszło nam prowadzić biznes. Spójrzmy, ile plag spadło na przedsiębiorców w ciągu ostatnich trzech lat, tj. od pierwszych restrykcji związanych z tzw. walką z pandemią. Wtedy to właśnie okazało się, że „nasza” władza może kazać nam z dnia na dzień zamknąć biznes na cztery spusty, na czas bliżej nieokreślony. A przecież był to dopiero początek nieszczęść, jakie w nas uderzyły. I nie były to „zbiegi okoliczności”, ale efekt w pełni świadomej polityki rządu Mateusza Morawieckiego. Przecież „dar” w postaci Polskiego Ładu był wytworem intelektu tzw. ekspertów od pana premiera, inflacja – to także skutek działań wywołanych przez ustępujący rząd. Dodajmy jeszcze jedenastokrotne podwyżki stóp procentowych, czyli kolejne decyzje ludzi będących u władzy – w tym przypadku członków Rady Polityki Pieniężnej. W takich „okolicznościach przyrody” najważniejszą i jedynie słuszną taktyką jest przetrwać za wszelką cenę. Sny o potędze zostawmy na inne czasy. Zresztą nie wiadomo, czy takowe jeszcze kiedykolwiek nadejdą.
Ale przecież biznes prowadzi się dla osiągnięcia określonych dochodów. Rezygnując w pełni świadomie z rozwoju firmy, jednocześnie ograniczamy możliwość zwiększania zysków. Czy to się nie kłóci z ideą przedsiębiorczości?
Obalmy w tym miejscu kolejny mit, że bogactwo to bilet do raju. Oczywiste jest, że prowadzimy działalność gospodarczą dla pieniędzy, a nie li tylko dla przyjemności. Warto tu jednak rozróżnić dwa poziomy sukcesu finansowego danego przedsiębiorcy: zamożny i bardzo bogaty. Zamożny to ten, którego stać na wszystko, czego naprawdę potrzebuje. Czy do poczucia szczęścia potrzebny mi jest własny odrzutowiec? Jacht dalekomorski? Piętnaście luksusowych samochodów w garażu? Z reguły – co być może nie tylko ja zauważyłem – kiedy gdzieś planuję ruszyć w trasę, wsiadam do jednego auta. Bowiem mimo wielu posiadanych umiejętności, nie opanowałem jeszcze kierowania w tym samym czasie dwoma samochodami. A co dopiero piętnastoma…
Niemniej pieniądze w pewnym sensie dają wolność. Temu Pan chyba nie zaprzeczy?
I tu się możemy oszukać. Owszem, dają – ale do pewnego poziomu zamożności. Nieprawdziwe w tym przypadku jest powiedzenie, że „od przybytku głowa nie boli”. Wielki biznes – a przede wszystkim wielkie pieniądze – bardzo tę wolność ograniczają. Weźmy przykład Roberta Lewandowskiego. Przecież ten człowiek nawet nie może wyjść na spacer, kiedy przyjdzie mu na to ochota. Nie może wypowiedzieć tego, co tak naprawdę myśli o wielu sprawach, bo krępują go zapisy kontraktowe i inne ograniczenia. Niemal wszędzie jemu i jego dzieciom towarzyszy ochrona. Czy to mamy nazywać wolnością? Jestem przekonany, że gdyby Lewandowski mógł zrezygnować ze znaczącej części swego majątku kosztem odzyskania anonimowości, czyli właśnie wolności w opisanych przykładach, zrobiłby to bez wahania.
Czyli pieniądze szczęścia nie dają? Brzmi to nieco naiwnie, szczególnie w świecie biznesu.
W przypadku prowadzenia własnej działalności nie mówmy o szczęściu, ale o jakości życia. Szczęście to czasem chwila. Coś, co nam się uda i czym cieszymy się dzień, dwa lub nieco dłużej. A potem to uczucie mija. Dużo ważniejsza jest jakość życia: bo tu mówimy o efektach długofalowych, a nie o świetnym samopoczuciu przez kilka dni. Co do zasobności portfela czy osiąganych dochodów: na pewno w kwestiach finansowych powinniśmy dążyć do osiągnięcia poziomu zamożności, zgodnie z wcześniejszą definicją. Wtedy z jednej strony stać nas na wszystko, czego potrzebujemy, ale nie tracimy kontaktu z rzeczywistością i nie pozbywamy się wolności.
Jakość życia to chyba jednak nie tylko poczucie wolności osobistej?
Zgadza się. Jakość życia to w znaczącym stopniu zadowolenie związane z pracą: finanse są tu oczywiście ważne, ale także środowisko, w jakim przebywamy oraz umiarkowany poziom stresu. Przy prowadzeniu biznesu zawsze największym ryzykiem jest czynnik ludzki. Im mniej osób zatrudniamy, tym bardziej możemy ich pracę kontrolować, tym lepsza w niej atmosfera – pod warunkiem, że dobrze dobraliśmy personel. Tym lepsza też jakość pracy. Prowadząc małą firmę, mamy znacznie więcej czasu (i ochoty) na kontakty z rodziną i ze znajomymi czy na własne hobby. Tych naturalnych przyjemności na pewno pozbawi nas permanentny, niszczący od środka stres, jaki jest stałym towarzyszem życia większości wielkich biznesmenów.
Proszę się przyjrzeć tym wszystkim oligarchom: jacyż oni są zawsze spięci! Taki człowiek to chodzący kłębek nerwów. Nie zapominajmy także o tych megabogaczach, którzy wypadają przez okna, giną młodo w inny sposób czy trafiają do więzienia z poważnymi zarzutami, co przytrafiło się ostatnio Igorowi Kołomojskiemu. Ten pan to jeden z najbogatszych oligarchów Ukrainy, bez jego pieniędzy Wołodymyr Zełeński nigdy nie zostałby prezydentem kraju.
Warto w tym miejscu przytoczyć cytat z jednej z książek brazylijskiego pisarza Augusto Cury’ego, wybitnego psychiatry i psychoterapeuty, autora wielu bestsellerów, który w ten obrazowy sposób opisuje smak życia tych najbogatszych: „Multimilioner udał się do swojego więzienia, ogromnego pałacu w Miami, gdzie żył otoczony ludźmi, którym płacił za to, by codziennie powtarzali mu, jaki z niego wielki człowiek… Majętni socjopaci nie mają przyjaciół, tylko pochlebców”. Jak mawiał Gordon Gekko, bohater filmu „Wall Street”: „Jeśli potrzebujesz przyjaciela – kup sobie psa”.
Chce Pan powiedzieć, że lepiej zarabiać miesięcznie 100 tys. zł niż na przykład 100 mln?
Paradoksalnie – TAK. Przy tak ogromnych dochodach następuje kompletne odczłowieczenie: beatyfikujemy się za życia, ale tylko we własnych oczach… Oddajmy tu głos Ayn Rand, autorce kultowej powieści „Atlas zbuntowany”: „Najbardziej zdemoralizowany człowiek to ten, który nie ma celu”. Bo jaki sensowny cel może mieć osoba, która zarabia owe 100 mln zł miesięcznie? Polecieć w kosmos? Obejrzeć z bliska wraka Titanica? Co może pociągać tak bogatych ludzi? Przed wszystkim posiadanie nieograniczonej władzy. No i oczywiście pomnażanie majątku – wszelkimi możliwymi sposobami – co staje się ich narkotykiem. To właśnie takim niewiarygodnie bogatym kanaliom „zawdzięczamy” wszystkie wojny, rewolty, zamachy stanu czy choćby globalną ściemę walki ze strasznym wirusem, która to akcja pogrzebała w gruzach dziesiątki milionów biznesów na całym świecie.
Jeśli natomiast przedsiębiorca osiągnął w miarę stabilną sytuację finansową i jest w stanie zarobić miesięcznie nawet nie 100 tys. zł – wystarczy połowa tej kwoty, świetnie sobie też radzi ze skutecznym tworzeniem wspomnianej wysokiej jakości życia, to za wszelką cenę będzie chciał ten stan utrzymać. Poza tym jest jeszcze jedno, poważne niebezpieczeństwo, jeśli sukces finansowy przedsiębiorcy będzie wielce znaczący.
Jakie?
Zacytuję fragment publikacji „Pulsu Biznesu”: „2 lipca 2002 r. o 6 rano na polecenie prokuratury CBŚ wyciąga Romana Kluskę z łóżka i w kajdankach zawozi do aresztu. Wychodzi po wpłaceniu gigantycznej kaucji w wysokości 8 mln zł. Wojsko zajmuje jego dwa land cruisery. – To nie były normalne działania. Czułem, że ktoś się na mnie uwziął, bo odnosiłem sukcesy w biznesie. Kto? Nazwijmy to siłami zła żerującymi w gąszczu niejasnych i niekorzystnych dla przedsiębiorców przepisów – obrazowo stwierdza były prezes Optimusa”. Czyli znowu mamy przykład, kiedy sukces finansowy – w pełni zasłużony – obraca się przeciwko przedsiębiorcy. Sorry, taki mamy klimat prowadzenia biznesu.
Ostatnio głośno jest o sprawie jednego z dalekich krewnych Bolesława Prusa, który zainwestował własny majątek, na poziomie 80 mln zł, w „biznes życia”. Skończyło się spektakularnym bankructwem. Historia ta bardzo pasuje do tego, o czym rozmawiamy. I wskazuje kolejną pułapkę, w którą łatwo można wpaść.
Tak, znam ten przypadek. Być może ten pan zapragnął trafić do grona 100 najbogatszych Polaków i piąć się w tym rankingu coraz wyżej? Proszę zwrócić uwagę na poruszaną kwestię jakości życia. Budowa obiektu, który miał przynieść mu żyłę złota (galeria handlowa Color Park przy zakopiance), rozpoczęła się w roku 2017: jak potworny stres przeżywał ów nieszczęsny inwestor przez te ostatnie lata? Oto doskonały przykład, jak można zniszczyć sobie życie, gdy prowadząc biznes źle ustawimy priorytety.
Wróćmy jeszcze na chwilę do jakości, ale już nie życia, tylko produktu lub usługi, którą wytwarza mała firma lub start-up. Często na początku produkt jest naprawdę fenomenalny, a kiedy przedsiębiorca próbuje go „wyskalować”, ze wspomnianej jakości niewiele zostaje. Dlaczego tak się dzieje?
To dość oczywiste. Za każdym produktem wysokiej klasy (czy usługą) ktoś stoi: jego twórca, czyli właśnie konkretny przedsiębiorca. Dopóki ten ma pieczę nad każdym elementem, produkt ten będzie trzymał jakość. Jeśli jednak ta osoba będzie dążyć do wysokiej monetyzacji swojego wynalazku, musi o jakości zapomnieć. W skali makro liczy się bowiem tylko wynik finansowy. Zapominamy więc nie tylko o jakości produktu, także o klientach (nie interesują nas pojedyncze reklamacje, nawet te bardzo zasadne), jak również o jego wytwórcach, czyli o pracownikach – po prostu szukamy taniej siły roboczej. Najważniejszymi parametrami będą koszty związane z produkcją i sprzedażą. Świetnie jest to widoczne w gastronomii: mowa o tym, jakie świństwa podają nam w sieciowych fast foodach. Ale jak to się mówi: klient głupi wszystko kupi.
Przed przedsiębiorcami mnóstwo zagrożeń, a żyć i prowadzić firmę trzeba. Jaka jest recepta na przetrwanie? Jak nie dać się unicestwić? I przede wszystkim, jak odpowiednio ustawić priorytety?
Wydawać by się mogło, że „małego” łatwo wywrócić, więc w przypadku zagrożenia, prowadząc firmę-mikrusa nie jesteśmy chronieni. Nic bardziej mylnego! Kiedy wspomniany już ogromny Titanic wpadł na skałę, pasażerowie ratowali się uciekając do malutkich szalup. A nie odwrotnie.
Ostatnie trzy lata jasno nam pokazały, że przedsiębiorcy znaleźli się na celowniku możnych tego świata. Kiedy masz przeciwko sobie tak potężnego wroga, możesz bronić się tylko jedną metodą. Tu raz jeszcze odniosę się do filmowego porównania, a konkretnie do kapitalnej sceny z filmu „Gladiator”. Chodzi o walkę na arenie, kiedy to Maximus i kilkunastu jego kompanów miało zginąć podczas nierównego boju z rzymskimi rydwanami, odtwarzając ku zabawie gawiedzi jedną z historycznych bitew. Pamięta pan, jak Maximus w filmie „zmienił historię”? Jeśli nie, gorąco polecam odświeżyć sobie tę scenę. Przed tą walką na śmierć i życie gladiator tymi słowy mobilizuje kompanów, wskazując jednocześnie formę obrony przed wrogiem: „We stay together – we survive!”.
Polecam tę taktykę wszystkim przedsiębiorcom, aby nie paść ofiarą opresyjnego systemu. Zostań z najbliższą rodziną i firmą na „małej szalupie”, wybierając sobie wyłącznie sprawdzony, profesjonalny zespół. Nie zapominaj też ani o bliskich przyjaciołach, ani o zaufanych kontrahentach. Jeśli zadbasz o najwyższą jakość swoich produktów (usług) – zatrzymasz klientów. W takiej „szalupie” wszyscy mamy ten sam cel: musimy współpracować. Co przy okazji pozwoli „pasażerom” na wzajemnie wzmacnianie psychiki.
Jak widać „małe” jest nie tylko piękne (patrz: jakość życia przedsiębiorcy, jeśli firma dobrze prosperuje), ale także – bardziej bezpieczne niż to „duże” czy „średnie”. Chciałbym, aby nasza rozmowa była potraktowana jako hołd złożony właśnie tym niedocenianym, najmniejszym podmiotom, bez których już dawno polska gospodarka by się zawaliła.
KRZYSZTOF OPPENHEIM – przedsiębiorca, ekspert finansowy oraz od rynku nieruchomości, specjalizujący się m.in. w kredytach hipotecznych. Od lipca 2016 r. prowadzi także kancelarię antywindykacyjną o specjalnościach: upadłość konsumencka, pomoc zadłużonym przedsiębiorcom, spory „frankowe”. Członek Zespołu Roboczego ds. Restrukturyzacji i Upadłości w Radzie Przedsiębiorców przy Rzeczniku Małych i Średnich Przedsiębiorców.
Artykuł Małe jest piękne! O mitach i zagrożeniach w polskim biznesie [WYWIAD] pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.
Forum Polskiej Gospodarki Read More