Wiele razy poruszaliśmy na naszych łamach kwestię zagrożeń, jakie czyhają na polskich przedsiębiorców tworzących krwiobieg naszej gospodarki, czyli sektor MŚP. Tak się jednak złożyło, że jeszcze nie rozmawialiśmy o kierunku, z którego te zagrożenia płyną w ostatnim czasie już nie tyle wartkim strumieniem, ile przypominają fale tsunami gotowe zniszczyć, co tylko spotkają na swojej drodze. Oczywiście wszystko w imię „solidarności” i „sprawiedliwości” społecznej oraz „ratowania planety”. Mam tu na myśli oczywiście szalone pomysły pochodzące z Unii Europejskiej, które – chcąc nie chcąc – z mniejszą lub większą gorliwością, ale będziemy zobowiązani wdrażać. Zacznijmy od pytania ogólnego: jak bardzo Unia Europejska w obecnym kształcie i z takimi a nie innymi ludźmi u sterów stanowi zagrożenie dla polskiej przedsiębiorczości i polskich firm?
KRZYSZTOF OPPENHEIM: Pierwsza ważna kwestia: czy aby na pewno szalone pomysły, o których Pan wspomina, są tworem tęgich głów europarlamentarzystów? Przecież większość haseł dotyczących „ratowania planety” znamy choćby z wystąpienia Billa Gatesa z 2010 r. na konferencji TED. Ten tak bardzo kochający ludzkość filantrop już wtedy zamartwiał się losem świata. Ale w trochę dziwny sposób. Otóż pana Gatesa bardzo niepokoiła zbyt niska cena energii elektrycznej, bo to prowadzi do nadmiernej produkcji CO₂. Ubolewał także, że ludzi jest za dużo – ale ten problem, jak zauważył, można rozwiązać za pomocą szczepionek. Unia Europejska, której trzon stanowią skorumpowani do cna urzędnicy, idzie w wytyczonym szlaku przez tego typu psychopatów bawiących się w Pana Boga. Obowiązuje tamże hasło: żeby rozwiązać globalny problem, najpierw trzeba go stworzyć. Ten właśnie tok myślenia prezentuje Gates w cytowanym wystąpieniu z 2010 r.
Odnosząc się do wspomnianego przez Pana wystąpienia Gatesa, ogromnym zagrożeniem dla biznesu jest unijna polityka klimatyczna z jej pakietem „Fit for 55” i z transformacją energetyczną. Część tzw. elit próbuje nam wmówić, że to szansa dla polskiej gospodarki. Jakoś brzmi to mało wiarygodnie.
Są też inne opinie – ekspertów z prawdziwego zdarzenia, czyli tych niezależnych i nieskorumpowanych, którzy twierdzą, że „Fit for 55” może doprowadzić polski przemysł do katastrofy. Podzielam w pełni to stanowisko. Przypomnijmy w tym miejscu, na czym ma polegać wdrożenie w życie tego „ratunkowego pakietu” (TUTAJ). Z przedstawionej koncepcji wynika wprost, że energia elektryczna musi bardzo zdrożeć (poprzez wprowadzenie w życie kilku priorytetów – głównych założeń „Fit for 55”), co uderzy w pierwszej kolejności w biznes, szczególnie przemysł oraz wszystkie te podmioty, które potrzebują do wytworzenia swoich produktów energii elektrycznej.
Ale także zaboli to każdego z nas: bez prądu słabo się żyje, szczególnie w miesiącach zimowych. To się już dzieje w Londynie – każdy mieszkaniec tego miasta, nie licząc elit finansowych, jak tylko może, oszczędza na prądzie, bo nie stać go na wysokie rachunki, które dostaje, jeśli korzysta z energii elektrycznej w normalny sposób. Trudno uwierzyć, że dzieje się to w XXI wieku i nie gdzieś w Trzecim Świecie, ale w stolicy jednego z najważniejszych państw świata.
Ze względu na znaczący wzrost cen energii elektrycznej, który obserwujemy w sumie od niedawna, już zostało zniszczonych mnóstwo podmiotów gospodarczych. W 2021 r. prąd zdrożał o 90 proc. w ciągu roku (patrz TUTAJ), prognozy na rok przyszły: cena energii elektrycznej wzrośnie o 80 proc.
W pakiecie „Fit for 55” mamy jeszcze jedną wisienkę na torcie: handel uprawnieniami do emisji CO₂. Pomysłodawcy tego „projektu” nie dość, że zniszczą wiele gałęzi przemysłu (być może część z upadających biznesów przejmą za przysłowiową złotówkę), doprowadzą do bankructwa pewnie nawet setki tysięcy polskich przedsiębiorców, to jeszcze… świetnie na tym zarobią. Właśnie na handlu uprawnieniami do emisji gazów cieplarnianych. Majstersztyk: jak zupełnie nic nie robić, ale za to świetnie zarobić! A kto za to zapłaci? My wszyscy: i pan, i pani. Pewnie jednak jeszcze więcej zarobią globaliści za sprzedaż „praw do emisji CO₂” na podmiotach, które mimo tak wysokich obciążeń finansowych utrzymają się na rynku.
Inny niedorzeczny pomysł unijnych komunistów to tzw. ESG, który niczym kolejny miecz Damoklesa wisi nad naszymi przedsiębiorcami. Uda się przepchnąć ten pomysł?
W tym przypadku jestem akurat optymistą: nie sądzę, aby ten koszmarek, jakim jest ESG obowiązywał przedsiębiorców, a szczególnie z sektorów mikro- i małych podmiotów. Ten unijny gniot (opis TUTAJ) wymaga zbyt dużej organizacji, aby wdrożyć te niedorzeczne pomysły w życie. Trudno sobie w ogóle wyobrazić, by polskie małe i średnie firmy zaczęły nagle realizować tę strategię i marnować mnóstwo środków i energii na raportowanie ESG. W Polsce to się zupełnie nie może udać! Wymaga to jednak dużo większej solidarności przedsiębiorców, niż miało to miejsce podczas okresu tzw. „walki z pandemią”. Wtedy zbyt wielu z nas grzecznie podporządkowało się idiotycznym restrykcjom. Często z fatalnym dla siebie skutkiem.
UE stara się narzucać przedsiębiorcom także inne rozwiązania, czyli uderza w nas z wielu stron. Co Pan powie na pomysł przymusowych zmian w polityce zatrudnienia, takich jak np. obowiązkowa transparentność wynagrodzeń?
Absurd jawności wynagrodzeń znany nam jest już… z Ewangelii św. Mateusza. Przypomnę pokrótce przypowieść, którą tam znajdziemy. Właściciel winnicy najął o poranku do pracy robotników, umawiając się na zapłatę dniówki w kwocie jednego denara.
Kiedy zatrudniał kolejne osoby – o późniejszych porach – także oferował im denara, mimo że ci pracowali znacznie krócej. Pod koniec dnia, kiedy nadeszła pora wypłaty i wszyscy dostali tyle samo, zaprotestowali ci, którzy pracowali najdłużej, stawiając gospodarzowi taki zarzut: „Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami, którzy znosiliśmy ciężar dnia i spiekotę”. Ów „przedsiębiorca” tak ów zarzut skomentował: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czyż nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje, i odejdź”.
Do tego zatargu by oczywiście nie doszło, gdyby gospodarz utajnił wynagrodzenia. Po otrzymaniu ustalonej zapłaty, każdy z robotników odszedłby zadowolony. Jest to oczywiste dla każdego rozgarniętego przedsiębiorcy, a szczególnie przy uznaniowym premiowaniu. Tak jak nie ma dwóch identycznych ludzi, podobnie nie ma dwóch identycznych pracowników. Jako pracodawcy nie musimy się więc tłumaczyć z kwoty wypłaty dla danego pracownika przed pozostałymi. Transparentność wynagrodzeń w małej firmie to stuprocentowe źródło konfliktów, co niszczy zarówno atmosferę pracy, jak i morale zespołu.
Mamy jeszcze Diversity & Inclusion, czyli kolejny unijny „wynalazek”, który warto skomentować.
Co do „diversity”, opowiem tu jedną korporacyjną anegdotę, w pełni opartą na faktach. Otóż w kręgu topowych korporacji ogromnym zainteresowaniem – jako menadżer najwyższego szczebla – cieszył się jeden ciemnoskóry gej. Wiadomo: z powodu właśnie „diversity”. Problem w tym, że był słaby merytorycznie, na dodatek piekielnie leniwy. Takie to kretynizmy wychodzą, kiedy w biznesie na siłę wprowadzamy absurdalne pomysły na „pomoc wykluczonym”. Żaden normalny przedsiębiorca do tych głupot nie będzie się stosował.
Jeśli prowadzimy firmę i mamy w sprzedaży dobry produkt/usługę, to podstawą jej długotrwałego funkcjonowania jest właściwie dobrany personel. Na dane stanowisko potrzebujemy osobę, która posiada określone umiejętności. Ważne są także cechy osobowościowe, zaangażowanie, odpowiedzialność Oraz to, aby była to osoba godna zaufania. Nie pytamy, z kim chodzi do łóżka. Nie zatrudniamy pracowników, kierując się – jako priorytetem – litością do osób niepełnosprawnych, biednych uchodźców z Afryki, czy w jakiś inny sposób poszkodowanych przez los. Jeśli potrzebni nam są w pracy głównie mężczyźni, bo np. prowadzimy serwis opon, to nie dążymy na siłę do parytetu, szukając także kobiet do tej brudnej i wymagającej siły fizycznej pracy. Żaden normalny przedsiębiorca nie będzie narażał swojego biznesu, aby opierać się na pseudohumanitarnych wytycznych unijnych biurokratów, którzy często nigdy nie splamili się uczciwą, prawdziwą pracą.
Wierzy Pan w to, że z odpowiednim podejściem jesteśmy w stanie zbudować poważny gospodarczy lobbing w Unii? Taki, który będzie zdecydowanie bronił interesów polskich przedsiębiorców?
Nie mamy na to najmniejszych szans. Wystarczy przyjrzeć się osobom, które obecnie „idą w politykę”. Oprócz polityków ze „starego naboru”, znanych nam głównie z przekrętów, krętactwa, nepotyzmu, udawanej miłości do Ojczyzny i niezauważalnych niemal kompetencji, mamy też tych „nowych”. Ubieganie się o mandat poselski przypomina dziś reality show, takie coś w rodzaju „Mam talent”. Pewien pan dostał się do Sejmu, bo jest wytatuowany na całym ciele: ostatnio na jego nogach i brzuchu zagościły minionki, czym pochwalił się czytelnikom „Super Expressu”. Inny – bo lokalnie uchodzi za wielkiego przyjaciela bezpańskich piesków. Jeden z niedoszłych parlamentarzystów zasłynął tym, że wjechała w jego seicento kolumna rządowych samochodów – i to wystarczyło, aby Donald Tusk uznał tego pana za godnego do reprezentowania Polaków w naszym parlamencie.
Warto się zatem zastanowić, czy dziś wady i zagrożenia, jakie się z tym naszym członkostwem w Unii Europejskiej wiążą, nie zaczęły dominować nad plusami. Czy to nie jest dobry moment, by zacząć głośno mówić o przyszłości Polski w UE i podjąć debatę na temat ewentualnego polexitu?
W najbliższej przyszłości na pewno żadnej debaty na ten temat nie będzie. Po pierwsze: mit dobrej i pożytecznej Unii wciąż jest głęboko zakorzeniony u zdecydowanej większości Polaków i odczarować go będzie niesamowicie trudno. Po drugie: październikowe wybory zakończyły się zwycięstwem „totalnej opozycji”, czyli kilku ugrupowań, które są w stu procentach pro-unijne. Żeby nie powiedzieć: w pełni służalcze wobec tego euro-gangu, bez względu na to, jak absurdalne pomysły są tam omawiane. W tym towarzystwie nie istnieje coś takiego jak interes Polski, a tym bardziej w mniejszym zakresie – dobro polskich przedsiębiorców i naszej gospodarki.
Spójrzmy więc na tę kwestię bardziej długofalowo, zadajmy więc sobie kluczowe pytanie: czy w Pana opinii dla dobra Polski i Polaków powinniśmy wyjść z Unii Europejskiej?
Najpierw musimy odpowiedzieć sobie na takie pytanie: czym jest obecna Unia Europejska i w jakim kierunku zmierza? Wszystko wskazuje na to, że kierunek wytyczony Unii przez „niewidzialne elity” jest jeden: dyktatura. Jeśli ktoś nie zgadza się z taką opinią, przytoczę tu definicję tej formy sprawowania władzy, znalezioną na Wikipedii: „Dyktatura to władza jednostki lub wąskiej grupy. Dyktatorzy nie wyłaniają przedstawicieli społeczeństwa w wolnych wyborach i pozostają poza faktyczną kontrolą społeczeństwa. Cechami charakterystycznymi dla dyktatury są: używanie siły wobec przeciwników politycznych, brak szacunku wobec praw obywatelskich czy dowolność stanowienia systemu prawnego. Źródłem takiego modelu władzy może być m.in. pochodzenie czy przewaga wojskowa. Dyktatorzy na ogół starają się kontrolować nie tylko politykę kraju, lecz całe życie społeczeństwa.”
Czyż nie mieliśmy próbki tego podczas tzw. walki z pandemią? Kiedy niemal przymuszano społeczeństwo – nie tylko zresztą w Europie – do aplikowania sobie preparatów, za które odpowiedzialności za ewentualne skutki uboczne nie chciał brać żaden z producentów tych specyfików? Czy nie pamiętamy już, że premier Mateusz Morawiecki wysłał nawet wojsko do walki z klubami fitness, które nie respektowały niezgodnych z Konstytucją RP lockdownów (patrz TUTAJ)? Czy zamieszana w kilka korupcyjnych afer Ursula von der Leyen nie stosuje wobec Polski przemocy finansowej, blokując należne nam środki i wymuszając na naszych władzach bezwzględne dostosowanie się do wytycznych UE?
Jeśli sobie tę prawdę uzmysłowimy, pana pytanie powinno brzmieć inaczej: czy dla Polski i Polaków będzie właściwe pozostać w takim systemie, który może wkrótce przemienić się w stuprocentową dyktaturę „elit” (patrz: listopadowa rezolucja, przyjęta przez Parlament Europejski), gdzie na dodatek w tej „gromadzie państw” członkowskich będziemy krajem co najwyżej trzeciorzędnym, poniżanym i pogardzanym przez dyktatora?
Oprócz naszych rodaków, którzy będą służyć Unii dla osobistych korzyści (często wbrew interesom Polski), tylko głupek powie, że to dla nas lepsza opcja niż polexit. Nie liczyłbym na to, że może do niego dojść. Mam jednak nadzieję, że ten komunistyczny eurokołchoz sam się rozpadnie: bo przecież problemy, o których rozmawiamy, nie dotyczą tylko naszego kraju. Jeśli istotna część mieszkańców „starej” Europy, świadomych tego co się dzieje powie dość, wtedy może dojść do rozpadu Unii. Zakończmy więc naszą rozmowę optymistycznym akcentem: oby to się ziściło!
Rozmawiał Krzysztof Budka
——————————————————————————————————————————————
Krzysztof OPPENHEIM: ekspert finansowy oraz od rynku nieruchomości, specjalizujący się m.in. w kredytach hipotecznych, przedsiębiorca. Od lipca 2016 roku prowadzi także kancelarię antywindykacyjną, o specjalnościach: upadłość konsumencka, pomoc zadłużonym przedsiębiorcom, spory „frankowe”. Członek Zespołu Roboczego ds. Restrukturyzacji i Upadłości w Radzie Przedsiębiorców przy Rzeczniku Małych i Średnich Przedsiębiorców.
Artykuł UE vs. przedsiębiorcy. Czy damy się pokonać unijnym biurokratom? [WYWIAD] pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.
Forum Polskiej Gospodarki Read More