Opinie o panowaniu i polityce cesarza są oczywiście różne. W Polsce inne niż w większości Europy, co oczywiście nie dziwi, zważywszy na istotne, historyczne okoliczności. Ale wszędzie w związku z Napoleonem zapamiętana została jedna klisza: 100 dni.
100 dni Napoleona to schyłek jego władztwa, choć jemu współcześni o tym nie wiedzieli. Niewiele tak naprawdę brakowało do tego, aby napoleoniadę sprężyną ucieczki z wyspy Elby rozkręcić na nowo. W dzisiejszych czasach, przesiąkniętych duchem rządów demokratycznych, 100 dni kojarzymy z początkiem, a nie końcem. Powinniśmy, to całkiem mądra zasada demoliberalnej mediokracji, dać nowemu rządowi 100 dni względnego spokoju. Sytuacja jest trochę podobna do tej z rynku pracy: znajdując nowe zajęcie, potrzebujemy chwili, aby się w nie wdrożyć. Może to nie jest przypadek, że dość często umowy na okres próbny są trzymiesięczne, mniej – więcej studniowe.
Jest też drugie oblicze 100 dni. To czas, kiedy można zrobić najwięcej. Kontrastuje to myślenie, ze spokojem którego miejsce jest po stronie rządzonych. Rządzący powinni być właśnie niespokojni, powinni podejmować działania. Po pierwsze dlatego, że wiele ważnych reform jest początkowo społecznie naprawdę bolesnych, nierzadko polegają one na ponownym rozdysponowaniu środków publicznych oraz prestiżu, a to są zawsze deficytowe towary. Przeprowadzenie najistotniejszych i najbardziej potrzebnych zmian na samym początku pozwala na zwiększenie szansy na zobaczenie – jeszcze przed kolejnymi wyborami – ich pozytywnych rezultatów. W innym przypadku może być tak, że wyborcy odczują tylko koszty: ale korzyści przypiszą komuś innemu.
Dygresja. To oczywiście oznacza, że wymyślanie tego, co będzie reformowane, jak i przez kogo, trzeba prowadzić jeszcze przed wygraniem wyborów. Polityka ma bowiem swoją preprodukcję. Trochę jak film. W Polsce przeważnie pomijaną, bo naszej klasie politycznej trudno się zmusić do myślenia w sytuacji, w której nie ma ona pewności, że dostanie w zamian nagrodę. Trudno się jej nawet zmusić do zapoznania się z wynikami badań wypływającymi z ośrodków akademickich i trzeciego sektora. Efekty widzimy i znamy.
Po drugie, 100 dni jest kluczowe dlatego, że rządzących, to już „Lód” Dukaja, nie zmroziły jeszcze biurokratyczne lute. Każda praca ma swoje koleiny, ta w administracji również, łatwiej wytyczyć nowe ścieżki na początku, oby lepsze, mądrzejsze, bardziej frontem do obywatela i z korzyścią nie tylko dla jego samopoczucia, ale też portfela. Trudniej będzie w połowie kadencji, kiedy to każdy jakoś tam już odnalazł się w swojej nowej rzeczywistości. Czy tam dał się jej pochłonąć, bo stracił napęd. Początek jest ważny dlatego, że to wtedy do urzędów i ministerstw wchodzi nowa rzeczywistość. A przynajmniej powinna, nowe pomysły powinny tam być wtłaczane przez nowych ludzi.
Po trzecie, 100 dni zakłada większą tolerancję wyborców i szansę na to, że zwyczajnie zniosą więcej trudów. Wie o tym choćby libertariański polityk Javier Milei, który od razu przyznał, że pieniędzy nie ma. I że będzie ciężko. Jasne deklarowanie niełatwych ale widocznych już niedogodności lepiej robić na początku kadencji. 100 dni to test nie tylko dla rządzących, ale też rządzonych, przy czym w tym drugim wypadku próbie poddawana jest zdolność do bycia mądrze cierpliwym.
I właśnie ten test polscy wyborcy pominą. Nowi rządzący, wszystko na to wskazuje, nie pozwolą nam ćwiczyć się w cnocie cierpliwości, znosić trudów ważnych reform, które niczym dieta przyniosą efekty dopiero po czasie. Szkoda. Trzeba więc intensyfikować głosy, które będą im przypominać o tym, że terapie szokowe popłacają, czego dowodem jest choćby nasz kraj i skumulowany wzrost, jakiego doświadczyliśmy. I który wypracowaliśmy. Leszek Balcerowicz nie zaczął zmian w kraju od powołania Rzecznika Praw Dziecka. Zaczął od reform, które były bardzo, ale to bardzo bolesne. Przyniosły jednak efekty, choć oczywiście podział szacunku i dóbr, jakie one dały, dla wielu był i jest dyskusyjny.
Jasne, umowa koalicyjna to wypadkowa. Nie ma co liczyć na sto konkretów od którejkolwiek z opcji. Zawsze będą to wymieszane postulaty umocowane w różnych szkołach patrzenia na państwo, jego rolę i społeczeństwo. Jedyną systemową reformą nie może być jednak programowe odsunięcie poprzednich rządzących od władzy. Na to jest mandat od wyborców i to bardzo czytelny. Ale potrzeba jeszcze reform. A te trudne trzeba zrobić szybko. Nawet Nowa Lewica powinna zrozumieć, że jeśli chce dzielić, to najpierw musi mieć co. Tymczasem polscy przedsiębiorcy i klasa średnia, co do zasady ludzie wykwalifikowani i pracowici, a przy tym, bo niestety te dwa czynniki nie zawsze to zapewniają, zdolni do produkcji PKB, dowiadują się, że te zmiany, na jakie czekaliśmy: dobrowolny ZUS dla przedsiębiorców czy podniesienie kwoty wolnej od podatku, to były tylko takie przenośnie albo że trzeba poczekać, bo nie wszystko na raz. Tak, nie wszystko. Najważniejsze na początek. Najważniejsze powinno zaś być pokazanie, że centro-lewicowa koalicja rozumie postulaty pro-rozwojowe i takie, których realizacja pozwoli się nam wszystkim bogacić. Bez tego: ponownie będzie słychać trąbienie na alarm i wskazywanie na populistów, umiejętnie mieszających istotne, prorynkowe postulaty z pomysłami, jakich realizacji żaden liberał czy libertarianin nie chciałby oglądać. Tyle że takie ruchy polityczne są jak gorączka. Pokazują, że coś jest nie tak. Warto zobaczyć, na co zwracają uwagę i zacząć leczyć, bo jeśli nie zrobią tego lekarze, to populiści przyprowadzą swoich znachorów i szeptuchy. I z tym też nowi rządzący muszą sobie poradzić w pierwsze 100 dni. Czas na reformy jest teraz i powinny to być działania uwalniające przedsiębiorczy potencjał, bo tylko w ten sposób będziemy w stanie spłacać długi, wrócić na ścieżkę rozwoju opartego o inwestycje, a nie konsumpcję, i jeszcze zabezpieczyć się na okoliczność kolejnych, ciut już zbyt częstych, nieprzewidzianych wydarzeń.
Głosowanie, o tym już nawet kiedyś pisałem, więc teraz się tylko powtórzę, nie polega na wybraniu najlepiej, bo to niemożliwe. Polega na wybraniu najlepiej, jak się umie. Z niedoskonałego menu. Wybieramy nowe problemy, jakie przyniosą nam kolejne rządy, ponieważ wierzymy, że właśnie z nimi poradzimy sobie lepiej niż z problemami, jakie wniesie w nasze życia ta opcja, na którą nie głosujemy. Z grubsza tak wygląda rozpiska głosowania „na mniejsze zło”. Dlatego też: nie narzekam, ale apeluję. Rozumiem wielość motywacji, jakie stały czy to za wyborcami bardzo różnych przecież partii, z których szeregów wyłoni się rząd (kiedy to piszę: jeszcze go nie ma, choć Donald Tusk już został wybrany na Prezesa Rady Ministrów). Rozumiem, że liberalny przekaz musi tam walczyć o swoje. To normalne, tak działa ten system. Innego nie mamy. Zmarnowanie 100 dni to będzie ogromny wydatek. Większy niż miliony dolarów wpompowane w taki sobie nowy film Ridleya Scotta. Dlatego oprócz spokoju po stronie wyborców trzeba też akcentować oczekiwania.
Marcin Chmielowski
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie
Artykuł 100 dni na reformy. Bo potem będzie tylko trudniej pochodzi z serwisu Forum Polskiej Gospodarki.
Forum Polskiej Gospodarki Read More