„More, and more and more. An all-consuming history of energy” czyli “Więcej, więcej i więcej… Wszechogarniająca historia energii”.
Taki tytuł nosi, niewydana jeszcze w Polsce, książka francuskiego historyka nauki Jeana Babtista Fressoz. Odnotowana przychylnymi recenzjami w „The Economist” i „Financial Times”, książka rzuca zupełnie nowe światło na zjawiska, które nauczyciele w szkołach „sprzedają” w bardzo uproszczonej wersji. Wnioski niestety nie są pocieszające.
Ta uproszczona wizja historii mówi, że od zamierzchłych czasów aż do XVIII- XIX w. głównym źródłem energii było drewno palone w piecach i kominkach. Potem stopniowo wyparł je węgiel-ludzkość weszła w „wiek pary”. Maszyny parowe, lokomotywy, parowce – wszystko to napędzane było węglem, na pierwszy rzut oka „epoka drewna” powinna więc skończyć.
Ale wcale tak nie było. W 1900 r. Wielka Brytania konsumowała o 25 proc. więcej drewna niż 100 lat wcześniej. Najbardziej było potrzebne….w kopalniach węgla. Każdy kto kiedykolwiek był w podziemnej kopalni, widział olbrzymie ilości drewna umieszczane w chodnikach. W 1950 r. do wydobycia 100 ton węgla w Europie potrzebne były 2 tony drewna, ale we Francji aż 4 tony. Cristal Palace, historyczna siedziba pierwszego Wystawy Światowej ( poprzednika EXPO )w 1851 r. był uważany za symbol nowoczesności z „żelaza i szkła”. W rzeczywistości składał się głównie z drewna – było go trzy razy więcej niż szkła i żelaza – i pewnie dlatego tak łatwo spłonął 85 lat później.
Pojawienie się na rynku ropy naftowej i jej „przetworów” jeszcze zwiększyło popyt na drewno – do przechowywania „płynnego złota” najlepiej nadawały się drewniane baryłki, od których zresztą pochodzi handlowa miara ropy.
Nawet wymieniana przez znanego amerykańskiego ekonomistę, noblistę Williama Nordhausa „ekologiczna zasługa” ropy naftowej czyli ocalenie wielorybów masowo zabijanych dla szeroko wykorzystywanego oleju jest mitem – w rzeczywistości szczyt polowań na te ssaki przypadł w latach 50 XX w. i dopiero międzynarodowy zakaz ocalił wieloryby.
Nafciarze kochają węgiel i vice versa
Mniej oczywista jest symbioza ropy naftowej z węglem. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że rozwój motoryzacji powinien ograniczyć zużycie węgla, ale wcale tak się nie stało. Oprócz wspomnianych już baryłek na ropę drewno było niezbędne dla wydobycia: wystarczy popatrzeć na ten obrazek wież wiertniczych w Teksasie z początku XX w. by zrozumieć jak obrzmymi musiał być wzrost popytu na drewno.
Producenci samochodów w 1920 r. wydali broszurkę pokazującą, jak ważna jest ich branża dla gospodarki. Pochodzi z niej poniższy obrazek.
Fressoz pisze, że węgla tu nie ma, ale w rzeczywistości jego znaczenie – choćby w hutach produkujących stal czy kolejach dowożących auta do sprzedawców- było tak wielkie, że Henry Ford po strajku górników w 1922 r. postanowił kupić kilka kopalń.
I odwrotnie – kopalnie węgla napędzały też popyt na ropę. Amerykańskie koparki w kopalniach odkrywkowych zużywają 1500 ton diesla rocznie, pochłaniając w minutę tyle energii, ile gospodarstwo domowe zużywa przez cały dzień.
Ta triada – węgiel, drewno i ropa naftowa – pisze Fressoz – do dziś jest samonapędzającym się mechanizmem, na którym stoi światowa gospodarka.
Od 1960 roku ilość drewna opałowego na świecie wzrosła z około 1 miliarda m³ do 2 miliardów m³. Uznanie tego za utrzymywanie się starej technologii byłoby niezrozumieniem jego nowości i skali. Po raz pierwszy w historii megamiasta liczące ponad 10 milionów mieszkańców zależą od drewna jako źródła energii: Lagos, Kinszasa, Dakar i Dar-es-Salaam zużywają więcej drewna niż duże kraje europejskie sto lat temu.
Na przykład Kinszasa, z populacją 11 milionów mieszkańców, zużywa 2,15 miliona ton węgla drzewnego rocznie. Dla porównania, Paryż, jeden z największych konsumentów drewna w XIX wieku, spalał jedynie 100 000 ton węgla drzewnego w latach 60. XIX wieku. Ze względu na niską wydajność tradycyjnych pieców do produkcji węgla drzewnego szacuje się, że Kinszasa spala równowartość 17 milionów ton drewna rocznie – więcej niż cała Francja w połowie XIX wieku– pisze Fressoz.
OZE pomagają, ale to za mało
Ktoś powie, że przecież do tej triady dochodzą dziś OZE, które w błyskawicznym tempie zdobywają rynek i szybko tanieją. Ale francuski historyk bezwzględnie pokazuje wzajemne zależności: „Po pierwsze, dekarbonizacja sektora energetycznego pozostaje trudna. Wzrost produkcji energii odnawialnej nie wyklucza utrzymania, a czasem nawet rozwoju, infrastruktury opartej na paliwach kopalnych. Do 2022 roku, mimo boomu na odnawialne źródła energii, emisje sektora elektroenergetycznego wciąż rosły na całym świecie”. Dodajmy, że rośnie dalej.
Czy transformacja wreszcie się rozpoczęła? Spadek kosztów energii odnawialnej i fakt, że stała się ona konkurencyjna – nawet wobec węgla – mógł skłonić niektórych do przekonania, że świat materialny stoi u progu radykalnej zmiany swoich fundamentów energetycznych. Celem tej książki nie jest krytyka “transformacji”, jeśli przez ten termin rozumiemy rozwój odnawialnych źródeł energii, jednak ten niezbędny warunek jest daleki od wystarczającego, a oczekiwanie więcej od paneli słonecznych i turbin wiatrowych niż są w stanie dostarczyć, jest nierozsądne” – pisze Fressoz.
Sposób, w jaki wykorzystywana jest ta „czysta” energia elektryczna, ma kluczowe znaczenie. W 2023 roku na Morzu Norweskim uruchomiono największą na świecie pływającą farmę wiatrową, należącą do Equinor (dawniej Statoil), która zasila platformy wiertnicze. Podobnie w Katarze firma Total inwestuje w ogromną elektrownię fotowoltaiczną, aby „zazielenić” wydobycie gazu. W Teksasie wiatraki dostarczają obecnie dużą część energii elektrycznej wykorzystywanej przez szyby naftowe.
Spadek kosztów energii odnawialnej przynosi jednak nadzieję: zmniejszenie intensywności emisji CO₂ w gospodarce. Podczas gdy w 1980 roku do wyprodukowania jednego dolara światowego PNB trzeba było wyemitować 450 gramów CO₂, w 2020 roku było to już tylko 260 gramów.
Na podstawie tej tendencji łatwo wyobrazić sobie dekarbonizację światowej gospodarki poprzez jej przyspieszenie. Jednak stosunek tych dwóch wartości jest zbyt uproszczony, by rzeczywiście oddać to, co dzieje się w materialnym świecie. Spadek intensywności emisji węgla od 1980 roku w rzeczywistości maskuje niepodważalną i rosnącą rolę paliw kopalnych w produkcji niemal wszystkiego – choć są one wykorzystywane bardziej efektywnie.
Autor ostrzega też, że nawet jeśli uda się zmniejszyć emisję z produkcji prądu, to stanowią one tylko 40 proc. emisji globalnych. Dużo trudniej będzie zdekarbonizować produkcję cementu, stali czy nawozów, a przecież przemysł to kolejne 40 proc. globalnych emisji. Bez tego osiągnięcie celów klimatycznych jest niemożliwe.
Jeśli chodzi o „zieloną stal” – czyli stal produkowaną przy użyciu wodoru jako reduktora – przemysłowcy zapowiadają produkcję kilku milionów ton rocznie po 2030 roku, co stanowi ilość znikomą w porównaniu do 1,7 miliarda ton stali zużywanej rocznie na całym świecie. Od lat 2000 r. . intensywność emisji w produkcji stali pozostaje na niezmienionym poziomie. Obecnie trzy czwarte światowej produkcji stali opiera się na węglu, i to w ogromnych ilościach: w sumie 1 miliard ton.
Zastąpienie koksu hutniczego wodorem elektrolitycznym wymagałoby około 4000 terawatogodzin energii elektrycznej – co odpowiada rocznej produkcji energii elektrycznej w Stanach Zjednoczonych lub pracy 1,2 miliona turbin wiatrowych, które same w sobie wymagałyby znacznych ilości stali.
Co więcej, wzrost zapotrzebowania na stal jest spodziewany w krajach uboższych, gdzie jej zasoby – głównie w postaci infrastruktury i budynków – są 15 razy mniejsze niż w krajach bogatych (mniej niż 1 tona na mieszkańca w porównaniu do około 15 ton). Jest mało prawdopodobne, że ta stal będzie produkowana przy użyciu wodoru.
Żadnych złudzeń, panowie
Konkluzja Fressoza jest bardzo pesymistyczna – uważa on, że teza o transformacji stała się „ideologią kapitału XXI w” . „Zmienia zło w lekarstwo, przemienia zanieczyszczające przemysły w zielone branże przyszłości i czyni innowację naszą linią ratunkową. Transformacja umieszcza kapitał po właściwej stronie walki klimatycznej. Dzięki niej mówimy o trajektoriach do roku 2100, o samochodach elektrycznych i samolotach napędzanych wodorem, a nie o poziomach konsumpcji materiałów i ich dystrybucji.
Uwodzicielska moc transformacji jest ogromna: wszyscy potrzebujemy wizji przyszłych zmian, by usprawiedliwić dzisiejszą zwłokę. Jednak historia transformacji i niepokojące poczucie déjà vu, jakie wywołuje, powinny nas ostrzec. Nie możemy pozwolić, aby technologiczne obietnice obfitości bez emisji dwutlenku węgla powtarzały się raz po raz: po przekroczeniu progu 2°C w drugiej połowie tego wieku z całą pewnością poprowadzą nas one ku jeszcze większym zagrożeniom”.
Fressoz zastrzega, że nie ma cudownej recepty, „zielonej utopii”, która nas ocali ludzkość przed globalnym ociepleniem. I to jest też największa słabość książki – łatwo jest oskarżać kapitalizm, o to że tworzy „mit transformacji”, na którym ciągle się zarabia, ale alternatywy nie ma.
Fressoz nie darzy zbyt wielką estymą także „działaczy klimatycznych”. „Nieokreślona grupa ekspertów, organizacji pozarządowych i fundacji, rozwijających się w cieniu konferencji COP, regularnie przedstawia szacunkowe koszty „transformacji”: 4 biliony dolarów rocznie według niedawnego raportu, bez żadnej wskazówki, jak ta fortuna miałaby zmienić sektor chemiczny, cementu, stal lub jak miałaby przekonać kraje produkujące surowce do zamknięcia ich szybów naftowych i gazowych.
Podobnie współczesna politologia jest pełna „podręczników transformacji” szczegółowo opisujących „koalicje postwęglowe”, jakby wszystko to leżało w zasięgu ich oświeconych rad. Każdy projekt polityczny, niezależnie od tego, jak sprawiedliwy i konieczny – od zmniejszania nierówności po zakończenie patriarchatu – w dziwny sposób odkrył rzekome zalety klimatyczne. Można wyśmiewać wiarę inżynierów, że technika rozwiąże wszystko, ale normatywne stanowiska dotyczące klimatu, które dominują w naukach społecznych, są jeszcze bardziej absurdalne”.
Bez wypowiadania tego na głos, bez dyskusji, w latach 80. i 90. kraje uprzemysłowione wybrały – jeśli to słowo w ogóle coś znaczy – wzrost gospodarczy i globalne ocieplenie, wybierając adaptację do zmian klimatu. Ta rezygnacja nigdy nie została wyraźnie ogłoszona.
Społeczeństwa nie zostały zapytane o zdanie, zwłaszcza te, które już są i które będą ofiarami.
Postrzeganie ekonomicznego i klimatycznego fatum przewodziło odrodzeniu węgla, obfitości ropy naftowej, suburbanizacji, konsumpcjonizmowi w krajach bogatych i elektryfikacji świata ubogiego. Ta dynamika wzrostu była silniejsza niż jakiekolwiek ostrzeżenie klimatyczne, choćby najgłośniejsze i najbardziej alarmujące” – pisze Fressoz.
A jeśli nie kapitalizm, to co?
Ale tutaj francuskiemu historykowi chyba brakuje refleksji. Oskarża rządy, ale w demokratycznych społeczeństwach obywatele mogli wybrać – i wybierali przeważnie obietnice większego dobrobytu, czasem rytualnie połączonego z walką o klimat. Polityk, który obieca „pot, krew i łzy” w zamian za ocalenie ziemi za 30 lat, budziłby wzruszenie ramion i pukanie się w głowę.
Dziś w USA wyborcy powierzyli rządy człowiekowi, który klimatem nie przejmuje się w ogóle, a w Europie polityka klimatyczna jest na rozdrożu bo maleją szanse na to, że będzie głównym motorem wzrostu europejskiej gospodarki. Przywódcy szukają więc nowego „konika roboczego” – skoro Chińczycy okazali się lepsi w produkcji paneli PV i aut elektrycznych, to może postawimy na zbrojenia…
Fressoz, jak większość francuskich intelektualistów, nie lubi kapitalizmu, ale zdaje sobie sprawę, że nie ma recepty na zastąpienie go. Na pewno nie jest nią socjalizm, bo Fressoz kilkakrotnie podaje przykłady niewydolności tego systemu. Nawet cytuje znane powiedzenie amerykańskiego lewicującego krytyka literackiego Fredricka Jamesona- „Łatwiej sobie wyobrazić koniec świata niż koniec kapitalizmu”.
Co zatem nam pozostaje? Skoro transformacja jest „ideologią kapitału”, prokrastynacją i mydleniem oczu, to czy należy ją porzucić? Ale wtedy klimat będzie się zmieniał jeszcze szybciej. Francuski historyk raczej nie zna piosenki Wojciecha Młynarskiego „Róbmy swoje”, ale może podpisałby się pod jej ostatnim wersem: „Może to coś da. Kto wie…”
Read More WysokieNapiecie.pl